poniedziałek, 21 grudnia 2009

:: Małgorzata Rejmer :: Toksymia ::

Sprawy związane z moim doktoratem i szkoleniem trenerskim pochłonęły mnie tak bardzo, że ostatnio nieco mniej czytałam. Sama książka, po którą sięgnęłam, też nie była łatwa - "Toksymia", debiutancka powieść Małgorzaty Rejmer, wydana przez "stajnię" Pawła Dunina-Wąsowicza, czyli wydawnictwo Lampa i Iskra Boża. Znane dzięki głośnemu debiutowi Doroty Masłowskiej, wydaje również innych, młodych autorów, jak chociażby Agnieszkę Drotkiewicz, wyróżniających się nowatorskim podejściem do języka. Małgorzata Rejmer nie jest tu wyjątkiem, jej styl jest charakterystyczny, do tego chętnie posługuje się groteską. Opowiada historie kilku mieszkańców praskiej kamienicy uwikłanych w toksyczne (stąd tytułowa "Toksymia") relacje z innymi ludźmi. Ada Amek odrzuca zaloty twórcy pogrzebowych mów Jana Niedzieli, starszy pan, powstaniec, prześladuje Annę, studentkę dziennikarstwa, a Longin, dawniej polonista, obecnie tramwajarz, nie potrafi porozumieć się z żoną. Dlatego książka jest niełatwa w odbiorze i jeszcze długo pozostawia przykre wrażenie, tak, jakby czytelnikowi udzielały się poplątane, kłębiące się emocje bohaterów i duszna klaustrofobiczna atmosfera świata, w którym żyją. Jak dla mnie, było tego nawet nieco za dużo. Nie mogłam się otrząsnąć. To, co się zapamiętuje, to niewątpliwie język. Autorka ma własny, niepowtarzalny styl, a książka jest dobrze skonstruowana - kilka z pozoru osobnych historii, które coraz bardziej zaczynają przeplatać się ze sobą, w miarę rozwoju akcji.

Małgorzata Rejmer, Toksymia, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2009

sobota, 12 grudnia 2009

:: Julie Powell :: Julie i Julia

Zaciekawiona wpisem na blogu White Plate, poszłam na film "Julie&Julia", razem z moją Mamą. Film wydawał się idealną rozrywką, gdyż moja Mama nie znosi jakiejkolwiek przemocy, nie poleciłabym jej też obciążającego emocjonalnie, ciężkiego filmu w rodzaju "Placu Zbawiciela". Lekki i przyjemny film o losach dwóch kobiet, z wątkiem kulinarnym, wydawał się być idealnym wyborem. Poszłyśmy. I taki ten film rzeczywiście był - lekki, przyjemny, chociaż momentami nachalnie dydaktyczny i sztampowy.

Nauczona doświadczeniem, że książki zazwyczaj są lepsze od filmów, sięgnęłam po "Julie&Julia", ledwo tylko pojawiła się w nowościach w katalogu mojej biblioteki. Nie rozczarowałam się. Atutem książki jest dynamiczny, żywy język i poczucie humoru bohaterki - trzydziestoletniej urzędniczki Julie Powell, która wypróbowuje kolejne przepisy z książki amerykańskiej gwiazdy kulinarnej lat 60., Julii Child. W filmie nie zostało to niestety wystarczająco odtworzone. Za to pojawiła się praktycznie równoległa historia Julii Child, podczas gdy w książce jest cytowane zaledwie kilka niewiele mówiących scenek z jej życia małżeńskiego. Udramatyzowano też konflikt bohaterki z matką (która w filmie jest nadmiernie kontrolującą i o wszystko czepiającą się osobą), a także z mężem (w filmie dochodzi wręcz do kryzysu, w książce jest to tylko drobna kłótnia). Nie wspomniano też, że Julia Child krótko przed śmiercią przesłała Julii Powell pozdrowienia - a pojawił się jedynie wątek skrytykowania przez nią bloga. W filmie z powodu braku dzieci cierpi Julia Child, podczas gdy w książce to właśnie Julie Powell ma zdiagnozowany zespół jajników policystycznych i przez to lęka się, że nie będzie miała dzieci. No, cóż. Film rządzi się własnymi prawami, w związku z tym należało odpowiednio przeorganizować i pozmieniać wątki fabularne z książki.

A sama książka? Ciekawy pretekst do jej napisania (sukces bloga o tematyce kulinarnej). Kawałek dobrego rzemiosła, a przez to - dobrej rozrywki. W sam raz do odreagowania po powieściach cięższego kalibru (jak chociażby wspomniany Coetzee). Podobał mi się też wątek przemiany głównej bohaterki, to, że coś w sobie odkryła, czegoś się nauczyła, coś zmieniła, jak również wątek bycia zainspirowaną przez zupełnie obcą osobę. To także książka o tym, jaki wpływ może mieć na nas literatura, w jaki sposób odbieramy autorów, w jaki sposób wchodzimy w interakcje z nimi w naszym umyśle, w jaki sposób czynimy ich częścią naszego świata i jaki mogą mieć na nas wpływ. Nawet jeśli jako realne postaci wcale do tego nie pretendują - czy też my sami nie próbujemy ich do naszego świata jako realnych ludzi zaprosić.

Jeszcze o blogach chciałam wspomnieć. Jako środek wyrazu artystycznego stają się coraz bardziej popularne, a sukces bloga często jest przyczynkiem do napisania książki - jak chociażby wspomniany przeze mnie blog Tomasza Kwaśniewskiego (ale było też w naszym kraju kilka innych prób). Niektóre powieści są promowane poprzez poświęcone im blogi (wspomniany cykl historii Karoliny Macios, "prowincjonalny" blog Katarzyny Enerlich). Dobrze to czy źle? Trudno wyrokować. Wydaje mi się jednak, że dzięki blogom zyskaliśmy dodatkowe narzędzie do promowania literatury czy narzędzie umożliwiające publikowanie swoich prób literackich. Pisanie bloga jest aktem odwagi, podobnie jak twórcze pisanie. Dlatego, jeśli ma się predyspozycje w tym kierunku, warto próbować, gdyż przykład kilku autorów pokazał, że może to być wstęp do czegoś poważniejszego, jak pierwsza własna książka.

Julie Powell, Julie&Julia. Rok niebezpiecznego gotowania, Świat Książki, Warszawa 2009

czwartek, 10 grudnia 2009

:: Tomasz Kwaśniewski :: Dziennik ciężarowca ::

Dopiero później, już po zamówieniu książki Tomasz Kwaśniewskiego "Dziennik ciężarowca" przez biblioteczny katalog, przypomniałam sobie, że jej fragmenty były zamieszczone w Wysokich Obcasach i już wtedy chciałam ją przeczytać. Facet pisze o ciąży swojej żony i o wspólnym oczekiwaniu na dziecko. To już jest ciekawe. Lekkie ukłucie zazdrości - no tak, dziennikarz Wyborczej, raz, że Agora zatrudnia wielu utalentowanych literacko ludzi, dwa, że pewnie przez to łatwiej jest im coś wydać. W pierwotnej wersji książka była zresztą blogiem, który autor pisał pod pseudonimem, jako Paweł Grodzki.

Otwieram książkę, zaczynam lekturę. Od razu zauważam, że coś nie jest tak. "Byłem bardzo zaciekawiony i zaintrygowany", "czuję się winny", "robię się zmęczony". Mężczyzna, który w ogóle potrafi to zauważyć, a co dopiero nazwać? Kto go tego nauczył? Już parę zdań dalej sprawa się wyjaśnia - autor wspomina, że bierze udział w terapii jako osoba lecząca się z uzależnienia od hazardu. Precyzyjny opis stanów emocjonalnych przyszłego ojca jest głównym atutem tej książki. Nie jest łatwo - Tomek lęka się i o zdrowie żony, i sam bywa zmęczony, i czuje się odpowiedzialny za rodzinę, i obawia się, że może zabraknąć pieniędzy na podstawowe potrzeby jego bliskich. Do tego ma pod opieką ciężarną kobietę. Aby uchwycić jej zmieniające się nastroje, aby za nimi nadążyć i odpowiednio zareagować, potrzebna jest właśnie ta uważność, którą bohaterowi daje terapia i walka z własnym nałogiem. To, co jest piękne, to także sposób, w jaki Tomek i Agnieszka budują swój związek - widać wyraźnie ciężką pracę ze strony obydwojga, aby ze sobą jak najwięcej rozmawiać, aby nazywać uczucia swoje i tej drugiej osoby, aby reagować. A nawet jeśli poniesie ich złość - aby umieć mimo wszystko wyciągnąć rękę do zgody, porozmawiać, wyjaśnić, wybaczyć sobie i zacząć budować od nowa. Od Agnieszki i Tomka wiele pod tym względem można się nauczyć.

Tomasz Kwaśniewski, Dziennik ciężarowca, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2009.

:: J. M. Coetzee :: Ciemny kraj ::

Kiedyś, kiedy Znak zaczął tłumaczyć Coetzeego, kupowałam kolejne jego książki. Fascynowały mnie. Jego bohaterowie, wyprani z wszelkich emocji, żyjący na poziomie najniższych instynków, odcięci od siebie, wyrządzający zło bez jakiegokolwiek wytłumaczenia i uzasadnienia, w jakiś sposób byli dla mnie ciekawi. Może dlatego, że niezrozumiali, że inni niż wszystko, co znam. Jednak od jakiegoś czasu po prostu mnie to odrzuca. Czytam jego kolejne książki z coraz większym zniechęceniem, wręcz zmuszam się do tego. A równocześnie doceniam precyzję stylu i mistrzostwo języka. Nie bez powodu Coetzee otrzymał Nagrodę Nobla.

Nie inaczej było z "Ciemnym krajem", literackim debiutem powieściopisarza wydanym w 1974 roku. To dwie historie dwóch mężczyzn żyjących w różnych epokach - urzędnika, autora raportu o wojnie w Wietnamie i burskiego kolonizatora wyprawiającego się w głąb Afryki. Mając do czynienia ze złem w jego najgorszych przejawach, sami nim niezauważalnie nasiąkają, są skłonni do coraz to większych okrucieństw... To było dla mnie najtrudniejsze do strawienia. Podobnie jak filmy "Plac Zbawiciela" czy "33 sceny z życia" - mistrzostwo, kunszt opowieści, a zarazem trudne do udźwignięcia emocje, jakie wywołują bohaterowie coraz bardziej zaplątujący się w pułapki własnych życiorysów.

J. M. Coetzee, Ciemny kraj, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009.

środa, 9 grudnia 2009

:: Michael O'Brien :: Dziennik zarazy ::

Najskuteczniejszymi rekomendującymi są znajomi. Tak wychodzi z wielu badań. Sama właśnie się zorientowałam, że przeczytanie kolejnej książki, którą chcę opisać, też zawdzięczam rekomendacji. Rekomendującą była Ela, która zna dzieła autora w oryginale i twierdzi, że warto, a nawet bardzo warto.

A zatem proszę Państwa, Michael O'Brien i "Dziennik zarazy". Książka wywołująca we mnie dość niejednoznaczne emocje: momentami wkurzająca, momentami podsuwająca sensowne tropy. Bohater, Eddie Delaney, to rozwiedziony dziennikarz, mieszkający z dwójką z trójki dzieci (jego żona, uległszy nowoczesnym ideologiom, oddaliła się z trzecim dzieckiem do jakiejś komuny), katolik, ale niezbyt specjalnie gorliwy w spełnianiu praktyk religijnych, natomiast niestrudzenie dążący do prawdy. Rzeczywistość, w jakiej przyszło mu żyć, to rzeczywistość, która wyewoluowała z tego, co jest nam bliskie, znane i oswojone. Demokracja powoli stała się tyranią większości, pragnącej podporządkować sobie wszelkie mniejszości. Wyznawana ideologia, to polityczna poprawność w połączeniu z racjonalizmem nauk społecznych. Dziennikarz jest nieprawomyślny: krytykuje wszechobecność telewizji, sączącej do ludzkich umysłów miałkie i niepoważne treści, edukację seksualną niedostosowaną do wieku dzieci, promowanie homoseksualnego stylu życia nawet w placówkach oświatowych czy aborcji. Rządzący postanawiają się z nim rozprawić. Zmuszają go do milczenia przez uniemożliwienie dalszego wydawania gazety, a następnie unieszkodliwienie samego dziennikarza, wraz z rodziną. Ostrzega go znajomy urzędnik. Delaney podejmuje próbę ukrycia się przed wysłannikami służb specjalnych, a w międzyczasie spisuje swoje przemyślenia w dzienniku. Który zresztą ocaleje dla potomnych.

Książka obudziła we mnie różne skojarzenia i uczucia. Z "Nowym wspaniałym światem" Huxleya, tyle, że w wersji, gdy do władzy dochodzi lewicowa poprawność polityczna, a katolicy są w mniejszości - niezła gimnastyka umysłowa, by coś takiego móc sobie wyobrazić (zwłaszcza Polakowi jest trudno). Z amerykańskim kinem katastroficznym, które budzi we mnie lekkie politowanie połączone z irytacją (ich pamięć zbiorowa nie przechowuje doświadczenia tak tragicznej wojny, aby nie tworzyć fantazji na temat zbiorowej apokalipsy). Z doszukiwaniem się przez millenarystów znaków końca czasów opisanych w Biblii, we współczesności - jak chociażby informacja o osławionych chipach wszczepianych pod skórę, która wywołała plotki, że Apokalipsa niechybnie nadchodzi, bo o czymś takim Biblia wyraźnie wspomina (bohater książki zresztą panicznie boi się pomysłu z chipami). Chociaż, jak zresztą opisałam w swojej pracy magisterskiej, zbiorowy lęk przed apokalipsą to w rzeczywistości zobiektywizowany lęk przed własną śmiercią. Z katolickim integryzmem, który ma tendencję do postrzegania Kościoła katolickiego jako oblężonej twierdzy, ostatniego bastionu prawdy i wolności - właśnie z tego powodu inna książka O'Briena, "Ojciec Eliasz", została ostatnio skrytykowana przez redaktorów Tygodnika Powszechnego (zalecili czytanie jej na antenie Radia Maryja). Jednocześnie imponuje mi dążenie głównego bohatera do ocalenia tego, co jego zdaniem w życiu jest najważniejsze - miłości i prawdy, do wybaczania ludziom, którzy zawiedli, do podnoszenia się i zaczynania na nowo po kolejnych upadkach, do świadomości własnych wad i niedoskonałości - nawet jeśli nie wszystko ostatecznie nam się udaje. Co jest właśnie istotą wiary.

Michael O'Brien, Dziennik zarazy, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009.

:: Orhan Pamuk :: Biały zamek ::

Na Pamuka zawsze namawiała mnie Aga. Za którymś razem uległam i sięgnęłam po "Stambuł". Byłam zachwycona. Próbowałam sobie wyobrazić analogiczny portret Warszawy, utkany z osobistych wspomnień, strzępów dawnych artykułów prasowych, fragmentów książek i zapisków podróżniczych, a także obrazów Canaletta. Stąd kilka innych książek Pamuka, czekających w stosiku na swoją kolej, oraz polowanie na ostatnio wydaną, "Biały zamek", ledwo tylko pojawiła się w mojej bibliotece. Muszę przyznać, że o ile "Stambuł" mnie zachwycił, ta książka mnie rozczarowała. Przypowieść o europejskim niewolniku tak łudząco podobnym do swojego tureckiego pana, że w końcu już nie wiadomo, który z nich jest kim, wydaje się papierowa, bez życia, postaciom brakuje wyrazistości. Przy dwójce głównych bohaterów, gdzie nie wiadomo, kto jest kim, ma to jeszcze jakiś sens. Ale trudno scharakteryzować którąkolwiek z drugoplanowych postaci. Historia wydaje się sztuczną łamigłówką, zabawą intelektualną. Wrażenie to potęguje zamieszczona pod koniec nota autorska, w której Pamuk przyznaje się, do jakich innych dzieł się odnosił. Łącznie z nawiązaniami astrologicznymi do fazy Bliźniąt. O tak. To może też być ciekawy trop, o archetypach znaków Zodiaku w literaturze pisał kiedyś Leszek Weres, ta charakterystyka Bliźniąt z ich zmiennością, ciekawością, umiejętnością przyswajania wiedzy z różnych źródeł, ale też brakiem wyraźnej tożsamości pasowałaby doskonale do jego spisu postaci literackich reprezentujących poszczególne znaki.
Równocześnie historia nie porusza we mnie jakieś czułej struny. Przeczytałam, wiem o czym jest, zdaje sobie sprawę, że jest dobrze napisana. I tyle.

Orhan Pamuk, Biały Zamek, Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2009.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

:: Roberto Saviano :: Gomorra ::

Moja koleżanka, która w minione lato była na wakacjach we Włoszech, opowiadała, jakie przerażenie wzbudzili któregoś razu u miejscowego sklepikarza, żartując na temat włoskiej mafii. Niby zwykły żart wywołał niewspółmiernie silną reakcję. To była dla mnie inspiracja do sięgnięcia po "Gomorrę" - książkę Roberto Saviano, dokument dotyczący neapolitańskiej kamorry. Chociaż Saviano sięga po liczby i precyzyjne charakterystyki, chcąc zobrazować rozmiar i zasięg przedsięwzięć mafijnych biznesmenów (co przywodzi na myśl Sołżenicynowski "Archipelag GUŁag"), nie stroni też od fabularyzowanych historii postaci zaplątanych w historię mafii, i zwolenników, i przeciwników (jak chociażby przykłady ludzi którzy mieli odwagę przeciwstawić się złu - ojca autora a zarazem lekarza karetki, pielęgniarki, która odważyła się złożyć zeznania w sprawie strzelaniny, czy księdza Don Peppino Diany, nazywającego zło po imieniu). Saviano bywa wszędzie - spotyka się z młodymi kamorrystami, bywa na miejscach strzelanin, wypytuje o szczegóły brutalnych zabójstw, zwiedza dzikie wysypiska śmieci, gdzie kamorra nielegalnie składuje toksyczne odpady. Dar obserwacji, jaki posiada, pozwala mu na tworzenie szczegółowych, prezycyjnych opisów i wiarygodnych ludzkich portretów. Jednak, przeciwieństwie do Sołżenicyna, Saviano nie ukrywa własnych uczuć względem kamorry. Gniew i frustracja autora, rodowitego Neapolitańczyka, który nie chce ani wyjeżdżać ze swojego regionu, ani zostać wciągniętym w mafijny biznes, zostaje mocno wyrażony i ukazany. Zarazem jest motywacją, aby o kamorrze wiedzieć jak najwięcej i dawać o tym świadectwo, gdyż zdaniem Saviano jest to jedyny sposób na ocalenie ludzkiej godności na nieludzkiej ziemi.

Roberto Saviano, "Gomorra. Podróż po imperium kamorry". Czytelnik, Warszawa 2009.

sobota, 5 grudnia 2009

:: Karolina Macios :: Pieskie życie mojego kota ::

W ubiegłym roku przeczytałam "Wszyscy mezczyzni mojego kota" i poniewaz usmiałam się przy tym do łez, sięgnęłam po kontynuację. Przypomnijmy: Ada, główna bohaterka ksiazki, jest Krakowianką, mieszka ze swoim chłopakiem Jose i kotem Kastratem. W drugiej częsci musi stawić czoła ekscentrycznej ciotce swojego chłopaka, Juanicie, do tego szkoli inne kobiety z tego, jak sprawdzać niewiernosc partnera, a jej kot Kastrat zyskuje towarzysza w postaci psa o mało wdzięcznym imieniu K... (bo jest to jedyne slowo, na które zwierzę żywo reaguje). Książka napisana jest w konwencji komedii pomyłek: każda aktywnosc podejmowana przez bohaterkę powoduje piętrzenie się kolejnych kłopotów. Akcja toczy się wartko, autorka ma też dobre wyczucie komizmu sytuacji: najlepsze sceny to bez wątpienia dzielnicowy broniący się przed dwoma napastliwymi jamniczkami, a także obiad rodzinny i powrót tramwajem z tegoż obiadu, gdy najmłodszy siostrzeniec oznajmia: "wolałbym wszystkie gołębie wydmuchać, niż Turnaua w tramwaju ciągle słuchać" (wątek niechęci Krakusów do gołębi przewija się zresztą w całej książce). Ogólnie: zgrabne, dobrze napisane, lekkie, w sam raz na odpoczynek.

Karolina Macios, Pieskie życie mojego kota, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009.

:: Mam taką szafkę ::

z półkami za szkłem. Jest częścią segmentu w sypialni. Gdy się wprowadzałam do mojego mieszkania, włożyłam tam parę książek. Zajmowały dwie półki. Obecnie szafka jest już pełna po brzegi. Książki, które w niej stoją, są w większości nowe, stąd intensywny zapach świeżej farby drukarskiej. Kiedy ją otwieram, aby coś z niej wyjąć, potrafię stać i upajać się tym zapachem w nieskończoność. Może dlatego w dzieciństwie chciałam być drukarzem - bo lubię zapach nowych książek. Nie tylko ja. Ela, która była u mnie w gościnie, przyznała się również do uprawiania tego niecnego procederu - narkotyzowania się zapachem nowych książek.



Rzecz jasna, lubię też czytać, podobnie jak większość osób z mojej rodziny. Jedno z najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa, to moja mama, czytająca książkę. Mamo, a dlaczego ty nie czytasz na głos? Bo dorośli potrafią już czytać w myślach, po cichu, ty jak będziesz dorosła, będziesz też umiała. Czytałam i pisałam już w przedszkolu. Idąc do pierwszej klasy, tworzyłam pierwsze opowiadania. Byłam najmłodszą czytelniczką miejscowej biblioteki, poza tym, że należałam też do biblioteki w szkole. Od najmłodszych lat wręcz pożerałam książki. Bibliotekarki odpytywały mnie czasami z zawartości, bo nie mogły uwierzyć, że wszystko zostało przeze mnie tak szybko przeczytane. Dużo książek kupował mi Tato. Tak wiele, ze czasem mylił się i po raz drugi kupował to samo. Książka była też moim ulubionym prezentem świątecznym. Dostawałam ich po kilka. Po rozpakowaniu prezentów obkładałam się książkami i słodyczami i zaczynało się wielkie obżarstwo, także intelektualne.

Z tych wszystkich powodów, mimo, że zawodowo zajmuje się czymś innym, nadal dużo czytam. Chciałabym się tym podzielić. Pokazać zawartość mojej szafki z książkami.