piątek, 31 grudnia 2010

2010

71 książek - nie licząc tych religijnych i psychologicznych (których nie ma w spisie w pasku) oraz książek branżowych (czasem recenzowanych na moim blogu zawodowym, głównie jednak czytanych bardzo naprędce, ze względu na prace nad doktoratem). W tym roku nieodmiennie moimi ulubionymi pisarzami pozostają Mario Vargas Llosa, Orhan Pamuk, Michał Olszewski, Andrzej Stasiuk, Trudi Canavan, z religijnych Tomas Halik, z psychologicznych Pia Mellody. Odkrycia: Antoni Kroh, Joanna Bator, Mariusz Szczygieł, z psychologicznych Eva-Maria Zurhorst. Do tego opracowania na temat mojej rodzinnej Warmii, gdzie najbardziej doceniam Jana Chłostę i albumy wydawnictwa Borussia. A także albumy wydawane przez warszawski Dom Spotkań z Historią, które pokazują, że historia nie musi być tylko nudnym zbiorem dat, a składa się z losów pojedynczych ludzi.
Nie wszystkie książki byłam w stanie zrecenzować na blogu, ze względu na intensywne prace nad doktoratem. Na szczęście ten został zakończony i obroniony, co oznacza, że będzie więcej czasu na czytanie :) Czego Wam również w nadchodzącym roku życzę.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

::.. a życie toczy się dalej :: Edward Cyfus

Wielu moich znajomych myśli, że Olsztyn leży na Mazurach. Ale to taki sam błąd, jakby powiedzieć, że Warszawa leży na Podlasiu. Ci, którzy są stąd, czują różnicę, chociaż nie zawsze wiedzą, skąd się ona wzięła.

Dla przypomnienia, Warmia to historyczna kraina na terenie obecnego województwa warmińsko-mazurskiego, ziemie dawnego biskupstwa warmińskiego (więcej plus mapki na Wikipedii). Wcześniej powiązana z Zakonem Krzyżackim, od 1466 roku, z Królestwem Polskim. Jej gwara przypomina mowę polską z XVI-XVII wieku, kiedy to była kolonizowana przez przybyszów z Mazowsza i Kujaw. Gdy Prusy (i należące do nich Mazury) uległy sekularyzacji w wyniku postępów reformacji, Warmia pozostała katolicka. W 1772 roku, podczas I rozbiorów Polski, dostała się pod pruskie panowanie i pozostała pod nim aż do zakończenia II wojny światowej. Stąd obecność w gwarze warmińskiej licznych niemieckich słów. Jednak jej obszar, w przeciwieństwie do Mazur, zamieszkiwała głównie ludność polskojęzyczna. Czasy wojenne i powojenne mocno zmieniły skład ludnościowy tych ziem - bardzo dużo Warmiaków wyjechało do Niemiec, na ich miejsce przyjechali z kolei mieszkańcy Kresów czy osoby przesiedlone w ramach akcji Wisła.

Książka Edwarda Cyfusa to fabularyzowana trzyczęściowa opowieść o losach najbliższych autora - dziadków, rodziców oraz jego samego i jego rodziny. Pierwszoplanową postacią jest babcia, Lyjnka (później Helenka), z której perspektywy oglądamy wiek XX na Warmii (i nie tylko na Warmii). W pierwszym tomie Lyjnka jest dzieckiem warmińskich gospodarzy ze wsi Wymój. Uczy się w miejscowej szkole, pomaga rodzicom w gospodarstwie. Jako nastoletnia panna zostaje wzięta w niewolę przez Rosjan-wyzwolicieli (Warmiak jest dla nich Niemcem) i przebywa przez ponad rok w obozie na Ukrainie. Po wielu perypetiach uda jej się jednak wrócić na rodzinną ziemię. Nie wiem, co jest w tomie drugim, gdyż tego mi właśnie brakuje, natomiast w trzecim Helenka jest już mężatką mieszkającą w Barczewie, matką kilkorga dzieci, następnie emigrantką w Niemczech, dokąd udaje się wraz ze swoim mężem.


Edward Cyfus umie opowiadać historie i dobrze się je czyta. Poza losami pojedycznych osób, stara się nakreślić szersze tło - tłumaczy zwyczaje i obrzędy, rolę poszczególnych przedmiotów w gospodarstwie czy domostwie. Niektóre dialogi pisane są gwarą warmińską, dzisiaj zupełnie już nieznaną w tych stronach - Edward Cyfus jest zresztą niestrudzonym jej piewcą, prowadząc audycje w Radiu Olsztyn czy pisząc teksty gwarą dla lokalnych gazet.

Czytając tę książkę, uświadomiłam sobie też, jak bardzo zmienił się świat w ciągu ostatnich trzech pokoleń. Moi pradziadkowie z obu stron gospodarzyli na Kaszubach i na Kresach, podobnie jak dziadkowie Edwarda Cyfusa (pisarz jest z pokolenia moich rodziców). Kolejne pokolenie odeszło od gospodarzenia, podejmując pracę w usługach czy instytucjach publicznych, a niektórzy podejmowali nawet wyższe studia. W moim pokoleniu wyższe wykształcenie stało się jeszcze bardziej powszechne, a w przypadku co zdolniejszych dzieci, wyższe studia stały się wręcz standardem. Gospodarzących na roli jest z kolei coraz mniej, zwłaszcza w obecnych czasach, gdy premiowane są raczej duże niż małe gospodarstwa.

Kolejna trudna sprawa, to tożsamość i sytuacja samych Warmiaków. Pierwsze rozczarowanie przeżyłam, gdy dowiedziałam się, że chociaż urodziłam się na tych ziemiach, to moja rodzina nie jest stąd. A kto to jest Warmiak, pytałam. Mama podawała mi przykłady osób z naszego najbliższego otoczenia - dziadków koleżanek (chociażby ten dziadek, który kazał mówić na siebie swoim wnukom "Opa") czy swoich dawnych uczniów, w większości przebywających w Niemczech. Ale dlaczego zostawili swój kraj i wyjechali? To mi długo nie dawało spokoju. Mój tata tłumaczył to chęcią polepszenia sobie warunków życia - w Niemczech w końu żyło się na wyższym poziomie. Kaszubi nie dali się tak łatwo zgermanizować, złościł się. Jednak sytuacja wcale nie była taka prosta, jakby chciał. Polityka PRL-owskich władz, która miała na celu wyrugowanie różnic lokalnych, a z dawnych obywateli państwa niemieckiego uczynienie ludzi drugiej kategorii. Napływowa ludność nieufnie nastawiona do miejscowych, do ich gwary i zwyczajów. To wszystko spowodowało kolejne fale wyjazdów, ostatnią w okolicach 1990 roku. Ci, którzy wyjechali, często wracają. Nawet osoby z mojego pokolenia - do tej pory pamiętam rozdarcie mojego kolegi, który wywieziony z Polski w wieku 11 lat nie może odnaleźć się ani w Niemczech ani w kraju rodzinnym, który często odwiedza; ani tu, ani tu nie czuje się do końca u siebie. Emigranci zachłystywali się niemiecką stopą życiową, wyższym poziomem rozwoju cywilizacyjnego - a potem odkrywali, że mimo wszystko ciągnie ich w dawne strony.

Nie wiem, jak teraz uczy się w szkołach podstawowych czy liceach na Warmii o Warmii, ale za moich czasów edukacja dotycząca lokalnej kultury czy historii po prostu leżała. W podstawówce jedyne, co znaliśmy, to kilka warmińskich pieśni, których nauczyła nas nauczycielka muzyki, Warmiaczka zresztą. W którymś momencie marzyłam nawet o odkrywaniu i opisywaniu zapomnianej historii mojej wsi. Pamiętam też wstyd, jaki przeżyłam w liceum, gdy przyszła do nas studentka ówczesnej WSP z ankietami, w których padały pytania o znanych warmińskich i mazurskich pisarzy, artystów czy kompozytorów. Potrafiłam jedynie podać Feliksa Nowowiejskiego czy Ignacego Krasickiego, to jeszcze wiedziałam, nauczycielka Warmiaczka opowiadała nam o nim. Ale Hieronim Skurpski czy Erwin Kruk - studentka po zebraniu naszych ankiet podała nam przykładowe odpowiedzi, bo ją o to poprosiliśmy, zdziwieni. Na polskim się o tym nie mówiło. Nie wiem, czy wyniki tych ankiet zostały potem wykorzystane do jakichś praktycznych celów. Wiem tylko, że zostało mi jeszcze bardzo dużo do nadrobienia. Nie ma kogo już spytać o dawną historię tych ziem, przynajmniej w mojej rodzinnej miejscowości. Na szczęście są pasjonaci tacy jak Edward Cyfus, którzy próbują ocalić od zapomnienia to, co usłyszeli i zobaczyli w swoich rodzinnych domach.

Edward Cyfus, ...a życie toczy się dalej, Elset Olsztyn, cz. 1 (2006), cz. 3 (2010).

niedziela, 19 grudnia 2010

:: Lato :: J. M. Coetzee

Czy kiedykolwiek próbowaliście sobie wyobrazić Wasze życie oczami bliskich Wam osób? Bo ja wielokrotnie wykonywałam w myślach takie ćwiczenie - co powiedzieliby o mnie moi bliżsi i dalsi krewni, przyjaciele, czy nawet przyszłe dzieci? Jak by przedstawili moje życie? Co byłoby dla nich ważne, a co zupełnie uszłoby ich uwadze?

Na takim pomyśle bazuje książka J. M. Coetzeego "Lato". To wydawałoby się, biografia samego pisarza, spisana w formie wywiadów z kuzynką, innymi kobietami jego życia czy współpracownikiem, a także pod postacią zapisków samego pisarza. Wyłania się z niej obraz mężczyzny uwikłanego w trudne relacje z ojcem, a także przeraźliwie samotnego. Kobiety opisują go jako "celibatari", skrytego i zamkniętego w sobie mężczyznę, który jest na tyle pozbawiony kontaktu z własnymi emocjami i ciałem, że nie potrafi nawiązywać bliskich związków z kobietami czy wręcz odczuwać przyjemności fizycznej. Nie umie też pokazywać swoich uczuć innym, także tym, których kocha i o których się troszczy. Niektórym jawi się wręcz jako stary i nieźle zdziwaczały kawaler, mieszkający z chorym ojcem w zapuszczonym domu w Kapsztadzie. Kolejny z galerii samotników - bohaterów Coetzee.


Kiedyś bardzo fascynowało mnie pisarstwo noblisty, zaczęłam nawet zbierać kolejne książki - ale w którymś momencie właśnie samotność jego bohaterów i ich brak komunikacji i ze sobą samym, i z otoczeniem, zwyczajnie zaczął mnie odrzucać. Po tę książkę sięgnęłam przez sentyment i przez to, że była na liście nowości w bibliotece - ale nie odkryłam w niej niczego nowego. To Coetzee jakiego znamy, choć tym razem bardziej uładzony - w tej książce jego bohater nie musi łamać obyczajowych tabu czy popełniać zbrodni, aby dopiero poczuć, że cokolwiek czuje, że żyje.

Zastanawiam się, czy "Lato" można faktycznie tak potraktować, jako autobiografię, ale nie do końca ufam pisarzowi. Zwłaszcza, że na 236 stronie sam puszcza do nas oko, każąc przemówić jednej ze swoich postaci:
A co, jeśli my wszyscy, jak pan mówi, tworzymy fikcję? Jeśli bezustannie wymyślamy historię naszego życia? Dlaczego to, co powiem panu o Coetzeem, miałoby być bardziej wiarygodne od tego, co on sam mówi o sobie?

J. M. Coetzee, Lato, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010.

piątek, 3 grudnia 2010

:: Zwyczajny facet :: Małgorzata Kalicińska

Nie jestem fanką tzw. literatury kobiecej, ale czasem sięgam po nią dla rozrywki i dla odprężenia. Skoro w naszej bibliotece pojawiła się nowa książka Małgorzaty Kalicińskiej, "Zwyczajny facet", została przeze mnie szybko wypożyczona. Zwłaszcza, że już gdzieś czytałam recenzję pełną zachwytu nad tym, jak autorka wcieliła się w męskiego narratora (tak, tak, jestem bardzo podatna na wpływu marketingu książkowego). Szybko też została przeczytana.


Bohaterem a zarazem narratorem jest Wiesiek, pięćdziesięcioparoletni bezrobotny stoczniowiec, który decyduje się wyruszyć do pracy w fińskiej stoczni. Dość ma już utyskiwań żony, jednak jeszcze próbuje ją zadowolić. Przy okazji dowiadujemy się, że jego małżeństwo nie jest specjalnie udane - choć ożenił się z dziewczyną swoich marzeń, nie jest w stanie sprostać jej wygórowanym wymaganiom. Dodajmy, że Joanna jest sprytną manipulatorką. Wie, jak utrzymać męża w ryzach - fundując mu na przemian dziką i zupełnie bezsensowną awanturę, a potem okres względnego spokoju (czy nawet czułości). Wieśkowi wydaje się, że jest to zupełnie normalne, jednak z dala od żony coraz bardziej przegląda na oczy i uświadamia sobie brak prawdy w swoim małżeństwie. Tak jak umie, będzie próbował ratować sytuację. Gdy mu się to nie uda, zacznie układać sobie życie na nowo. Rzecz jasna, będzie happy end.

Warsztatowo jest poprawnie - lekki styl, nagłe zwroty akcji, szybko i dobrze się czyta. Moje zdumienie budzi jednak fakt, że autorka miała takie pretensje do autorów serialu o uproszczenie, spłycenie czy wręcz przeseksualizowanie wątków z "Rozlewiska", a równocześnie sama podąża tą drogą. Nowe znajomości Wieśka z kobietami kończą się niemal natychmiast w łóżku (bardzo serialowo-filmowa konwencja). Ale może ja się nie znam? Do tego bohater ma bardzo stereotypowe cechy, jakby wyjęte z kart książek typu "Mężczyźni są z Marsa, a kobiety są z Wenus" (wyjątkiem jest jedynie to, że nie umie postawić się żonie). No i język. Dużo wykrzykników, trzykropków... to nie wygląda jak męski styl opowiadania. Męska proza jest jednak bardziej surowa, o seksie pisze się bardziej dosadnie, wręcz fizjologicznie (tak też się rozmawia z innymi facetami), do tego nie ma w niej tylu emocji i takiej świadomości emocji. Do tego bohater stoczniowiec, który nie jest specjalnie oczytany, a bawi się w taki wersal słowny? Mało prawdopodobne.

Małgorzata Kalicińska, Zwyczajny facet, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2010.

niedziela, 28 listopada 2010

:: Wszyscy na Ciebie czekamy :: Marek Kita

W sklepach świąteczne dekoracje, w Trójce odwieczny "Karp", na Facebooku grupa informująca się o tym, kto pierwszy usłyszał w radiu "Last Christmas" grupy Wham, na Demotywatorach żal za brakiem w tegorocznej świątecznej ramówce tv filmu "Kevin sam w domu". Wkrótce także przedświąteczny tłok i zabieganie. Czasem tylko pojawia się tęsknota, aby inaczej przeżyć ten czas, aby nasze dzieci inaczej niż my zapamiętały, że święta to nie tylko wielkie porządki, gotowanie i prezenty.

Na przeciw tej tęsknocie wychodzi mała książeczka dla dzieci napisana przez Marka Kitę i zilustrowana przez Dorotę Łoskot-Cichocką. To propozycja dla tych rodzin, które chciałyby się z wiarą przygotować na nadchodzące święta.
Zawiera 28 opowieści o różnych postaciach biblijnych, które czekały na Jezusa, jak chociażby Adam i Ewa, Abraham, Józef, Mojżesz... Można codziennie czytać dzieciom jedną historię, jak radzi autor. Aby dzieci lepiej zapamiętały opowieści, do książeczki dołączona jest wycinanka z bohaterami oraz plakat, na który trzeba nakleić wycięte postacie.
Do tego jeszcze dochodzi muzyczna uczta, czyli płyta zespołu Mirabilia Musica z pieśniami adwentowymi.

Trudno mi dokonać jakichś porównań, bo nie mam żadnego punktu odniesienia, nie znam innych książeczek o Adwencie dla rodziców i dzieci. Na pewno w zalewie przesłodzonego religijnego kiczu, który opanował katolickie księgarnie, wyróżnia się piękną w swojej surowości oprawą graficzną. Wyróżnia ją też prosty i klarowny język - jak zapewniają wydawcy, przed publikacją książki testowali ją na dzieciach swoich i znajomych (potencjalni odbiorcy najszybciej wyłapią wszystkie niedociągnięcia). Gdybym była dzieckiem, dużo frajdy pewnie dostarczyłoby mi zrobienie wycinanki. Ogromnie cieszy mnie płyta, na której znalazło się kilka moich ulubionych pieśni. W sam raz na dobrze przeżycie czasu, jaki pozostał do świąt...

Marek Kita, Wszyscy na Ciebie czekamy, Wydawnictwo Sykomora, Warszawa 2010. Książeczkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa. Można ją kupić tu: sklep Cuda na kiju

czwartek, 25 listopada 2010

:: Katyń. Zbrodnia, prawda, pamięć :: Andrzej Przewoźnik, Jolanta Adamska

Stanisław był ukochanym starszym bratem mojej babci Zofii. Cztery lata młodsza siostra była w niego zapatrzona jak w obrazek. Średniego wzrostu, szczupły blondyn o niebieskich oczach. Zdolny. Rodzice zdecydowali się wysłać go na studia, co przed wojną było nie lada wydatkiem. Początkowo studiował prawo w Warszawie, ale po pierwszym roku studiów przeniósł się na socjologię do Poznania. Tam angażował się społecznie (harcerstwo) i politycznie (Młodzież Wszechpolska, Stronnictwo Narodowe; babcia twierdziła nawet, że "był prawą ręką Romana Dmowskiego"). Po studiach został dziennikarzem Kuriera Poznańskiego. Czasem zapraszał do siebie swoją młodszą siostrę. Babcia wspominała o jego pedanterii (jej sukienka, niedbale przewieszona przez poręcz krzesła, została jeszcze złożona przez Stacha, mimo, że zbierali się do wyjścia). Mówiła, że miał dużą biblioteczkę książek z najważniejszymi dziełami socjologicznymi (w czasie wojny biblioteczka przepadła, czego Babcia bardzo żałowała, gdy dostałam się na socjologię). Opowiadała też, że przez pewien czas spotykał się z jakąś dziewczyną, ale zraził się tym, że "popadła w nieodpowiednie towarzystwo" (cokolwiek to mogło oznaczać) i rozstał się z nią. We wrześniu 1939 r. wysłano go na front wschodni, jako korespondenta wojennego. Gdy pociąg z żołnierzami zatrzymał się w Warszawie 7 września 1939, po raz ostatni Stach zobaczył się z siostrą. Długo nie było o nim żadnych wieści. Kartka, która dotarła do brata w Lipnie, wskazywała na to, że znalazł się w Starobielsku i że korespondencja, którą wysłał do innych członków rodziny, przepadła. Nie odnalazł się po wojnie. Na próżno babcia szukała Stacha przez różne organizacje, w tym Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Nie wiem, skąd i kiedy dowiedziała się prawdy. Później próbowała dowiedzieć się czegokolwiek o bracie. Spotkała się z Józefem Czapskim, autorem "Wspomnień starobielskich" przypuszczając, że skoro byli w tym samym obozie i na liście musieli się znajdować w miarę blisko siebie, to może też zdążyli się osobiście poznać. Jednak Józef Czapski nie pamiętał takiego współwięźnia. Kiedy byłam już na tyle duża, aby mogła mi opowiedzieć o swoim bracie, jego los był już znany.

Czytając książkę "Katyń" Andrzeja Przewoźnika miałam przy sobie teczkę z kserokopiami i skanami dokumentów. Niewiele nam zostało po Stachu. Skan kartki, którą wysłał do brata (oryginał był u moich Dziadków, jednak zaginął podczas likwidacji ich mieszkania po ich śmierci), skan wizytówki Stacha, skan zdjęcia, na którym obawiająca się rewizji Babcia wpisała dedykację od Stacha dla mamy, aby ukryć widoczny w klapie marynarki znaczek Stronnictwa Narodowego. Kserokopie z Wielkopolskiego Słownika Biograficznego i listy poległych i zmarłych harcerzy Szarych Szeregów. Kopia fragmentu raportu tzw. Komisji Maddena z 1952 roku (pisze o nim Andrzej Przewoźnik) - zapewne zdobył go dla Babci jej brat mieszkający w Stanach. Notatki Taty, który zapisał sobie tytuły książek i nazwy organizacji, gdzie należałoby szukać dalszych informacji o Stachu. Też chciał się upewnić, co do losów zaginionego wujka. Zdążyłam jeszcze przejrzeć dla niego książki i opowiedzieć mu o efektach poszukiwań.


To wszystko sprawiało, że książka Andrzeja Przewoźnika i Jolanty Adamskiej, która innym może wydać się zwykłą historyczną lekturą, dla mnie taka nie była. To akurat część historii, która dla mnie ma bardzo osobisty wymiar, podobnie jak miał film Andrzeja Wajdy (z książki Andrzeja Przewoźnika dowiedziałam się, że tata reżysera był właśnie w Starobielsku). Dlatego, że dotyczy kogoś, kto był bliskim moich bliskich, znanym mi z ich opowieści. Czytałam więc z narastającym smutkiem i bólem. Zwłaszcza, gdy uświadomiłam sobie, iż Stach miał w chwili śmierci dokładnie tyle lat, co ja teraz. Był w takim momencie życia, że osiągnął już wiele i miał potencjał, aby osiągnąć jeszcze więcej - i to życie nagle i brutalnie zostało przerwane. Kolejne osoby w rodzinie, które dobrze się zapowiadały, były porównywane właśnie do niego - jednak pustki po Stachu nikt nie jest w stanie wypełnić. Autor nakreślił szerokie tło sprawy katyńskiej - od powstania niepodległej Polski i historii relacji z Rosją (które miały duże znaczenie dla późniejszej decyzji Stalina), po działania wojenne, powstanie obozów, charakterystykę osadzonych w nich osób, rozstrzelanie jeńców, odkrycie grobów przez Niemców, późniejsze działania Rosjan w celu zatuszowania autorstwa zbrodni i przypisanie jej Niemcom, klimat polityczny, który powodował, że o Katyniu głośno się nie mówiło - nie tylko w Polsce, ale również w państwach zachodnich, oraz stopniowe odkłamywanie prawdy i obecny stan rzeczy. Polecam wszystkim, którzy chcą dowiedzieć się więcej.

Andrzej Przewoźnik, Jolanta Adamska, Katyń. Zbrodnia, prawda, pamięć, Świat Książki, Warszawa 2010.

Stanisław Czapiewski w sieci:
1. Elita zabita strzałem w tył głowy, Rozmowa z Aleksandrą Pietrowicz z Biura Edukacji Publicznej poznańskiego Instytutu Pamięci Narodowej, autorką wystawy "Wielkopolanie w dołach śmierci Katynia, Charkowa i Miednoje", rozmawiał Piotr Bojarski, Gazeta Wyborcza Poznań, 2010.04.08
2. Leksykon: Narodowa Organizacja Bojowa, endencja.pl
3. Księga Cmentarna Charków, Strona Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa
4. Polscy oficerowie i policjanci zamordowani przez NKWD i pochowani
w Katyniu, Miednoje i w Charkowie oraz obywatele RP
z tzw. Ukraińskiej Listy Katyńskiej
, Katedra Polowa Wojska Polskiego
5. Elita i sanacja w walce o wpływy na uczelniach, Henryk Lisiak, Poznańskie Zeszyty Humanistyczne V, pod redakcją naukową Adama Czabańskiego, Wydawnictwo Rys, Poznań 2005
6. Komentarz na blogu posłanki Joanny Senyszyn z cytatem z książki o politykach Stronnictwa Narodowego
7. Konspekty szkoleniowe Młodzieży Wszechpolskiej, pod redakcją Mariusza Tomczaka, Warszawa 2007 - tu jest zresztą błąd, bo Stanisław nie poległ w walce z Niemcami
8. Młodzież Wszechpolska, artykuł na stronie NOPomorzeZachodnie - ten sam błąd, co powyżej
9. Baza Muzeum Katyńskiego

środa, 24 listopada 2010

:: Cevdet Bej i synowie :: Orhan Pamuk

Bałam się objętości tej książki, ale gdy przyszło co do czego, pochłonęłam ją w jeden dzień. Tak, przebywanie w domu na zwolnieniu lekarskim wybitnie sprzyja działalności czytelniczej.

Niech Was nie zmyli data wydania. "Cevdet Bej i synowie" to jedna z najwcześniejszych książek w twórczości Orhana Pamuka, jak wynika z wypowiedzi samego pisarza cytowanej na okładce, inspirowana jego dzieciństwem w licznej rodzinie. I faktycznie, można ją określić jako sagę rodzinną - akcja powieści rozpoczyna się krótko po zaręczynach Cevdeta Beja, muzułmańskiego kupca, właściciela sklepu z lampami w Stambule, z Nigan, córką zubożałego paszy, kończy w momencie śmierci Nigan, która o dobre kilkanaście lat przeżywa swojego męża i doczekuje się nie tylko wnuków, ale i prawnuków. Tłem jest przemiana obyczajowa społeczeństwa tureckiego w XX wieku, ale też jego rozdarcie między europejską nowoczesnością a lokalnymi tradycjami. Bardzo wyraźnie widać to w losach Cevdeta, jego synów i wnucząt. Sam Cevdet marzy o rozwoju swojego biznesu, ale też o dobrej, szczęśliwej rodzinie. Chociaż ma mnóstwo marzeń, wątpliwości i pytań, na zewnątrz jawi się jako bardzo opanowany, małomówny i obowiązkowy człowiek. U schyłku swojego życia będzie wręcz ukrywał przed dziećmi swój pogarszający się stan zdrowia i coraz gorzej funkcjonującą pamięć. Jego synowie, Osman i Refik, początkowo oddadzą się rozwijaniu rodzinnego biznesu. Osman będzie próbował naśladować ojca, jednak w przeciwieństwie do niego, prowadzi podwójne życie, mając pozamałżeński romans (to samo robi zresztą jego żona). Refik nie będzie umiał znaleźć swojego miejsca w życiu, co odbije się na jego życiu rodzinnym, powrotach i rozstaniach ze swoją małżonką. Córka, Ayse, choć początkowo będzie skłaniać się ku ubogiemu koledze poznanemu na lekcjach muzyki, zaręczy się ostatecznie z synem przyjaciół rodziny. Ostatnia część sagi opowiadana jest z kolei oczami Ahmeta, syna Refika, utalentowanego plastycznie 30-latka, który też poszukuje jeszcze swojego miejsca w życiu i we współczesnej mu Turcji.


Ciekawie pokazane są w tej książce postaci męskie i kobiece i zmiana w ich wzajemnych relacjach, jaka dokonuje się ze zmianą obyczajów. Cevdet Bej żeni się z Nigan, bo to małżeństwo jest dla niego dobrą i odpowiednią partią, jednak sfery ich wpływów są ściśle podzielone - mąż rządzi firmą, żona zarządza domem i służbą. Pokolenie dalej widać pogłębiającą się przepaść między synami Cevdeta Beja i ich kolegami a kobietami z ich pokolenia - oni mają wiedzę, interesują się życiem publicznym, stawiają sobie pytania o przyszły kształt państwa i społeczeństwa tureckiego, one natomiast żyją przede wszystkim swoim życiem prywatnym. Nie mogą się porozumieć - ani kobiety nie są w stanie pojąć aspiracji i wątpliwości mężczyzn, aby coś znaczyć, ani też mężczyźni nie potrafią zrozumieć i pojąć aspiracji kobiet, aby zajmować się domowym ogniskiem. Pokolenie dalej zachodzi istotna zmiana - przyjaciółka Ahmeta, Ilknur, jest nie gorzej wykształcona niż on i potrafi dotrzymać mu kroku w dyskusjach światopoglądowych, tak samo, jak jego przyjaciele. Co ciekawsze, w przeszłość odchodzą też lokalne dialekty - aby Ahmet mógł odcyfrować zapiski dziadka i swojego ojca, potrzebuje już pomocy ze strony Ilknur.

Płaszczyzn odczytywania powieści może być zresztą jeszcze wiele. Przyznam, że mnie irytowali trochę synowie Cevdeta, zwłaszcza zaś Refik i jego koledzy, sportretowani mniej więcej w okolicach trzydziestki. Ta ich ciągła nieznajomość siebie, niepewność, co do tego, kim się jest i co się powinno robić w życiu, nieumiejętność odkrycia własnych pragnień - skutkująca rozdźwiękiem w życiu osobistym czy zawodowym, nieumiejętność porozumiewania się nawet z najbliższymi ludźmi, czy chęć werbalnej naprawy świata (to, co u nas zazwyczaj robi się w dyskusjach przy piwie). Kobiety w tej książce są jednak bardziej konkretne - nastawione na dobre zamążpójście, sprawy swojej rodziny czy na poszerzanie wiedzy. Zastanawiam się, z czego to wynika. Z tego, że książkę napisał mężczyzna, co powoduje, że nie ma on aż takiego dostępu do żeńskich przeżyć i nie potrafi ukazać aż takiego ich spektrum? Z tego, że męscy trzydziestolatkowie w bogatych rodzinach w Turcji rzeczywiście tacy byli - późno się usamodzielniali i raczej szli drogą, którą zaplanowali dla nich rodzice, niż realizowali własne pomysły na życie, co owocowało ogólnym niepozbieraniem? Wcześniejsza samodzielność może jednak zmusza do wcześniejszego samookreślenia się. Z tego, że może moi rówieśnicy płci męskiej faktycznie tacy są, jak przedstawił ich Pamuk? Nie mam pojęcia.

Orhan Pamuk, Cevdet Bej i synowie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

niedziela, 21 listopada 2010

:: Dziennik pisany później :: Andrzej Stasiuk

Tak jak wspomniałam parę postów temu, lubię podróżnicze zapiski Andrzeja Stasiuka. Dar obserwacji ludzkich zachowań, zamiłowanie do detali, umiejętność oddania leniwego rytmu życia w odwiedzanych krajach poprzez niespieszny rytm tekstu, nawiązania do klasyków lokalnej literatury umiejętnie wplecione w tekst. Z radością przywitałam więc na rynku kolejną książkę z serii, "Dziennik pisany później". To zbiór luźnych zapisków z różnych wypraw po Albanii i Bałkanach, ale również - w ostatniej części - z podróży po Polsce, na którą Stasiuk próbuje patrzyć okiem przybysza. Książka zawiera też zdjęcia portretowe zapewne Albańczyków, wykonane przez Dariusza Pawelca.

Tak, jak wspomniałam, lubię teksty podróżnicze Stasiuka, ale tym razem miałam już lekki przesyt samymi Bałkanami (o których pisał już wcześniej). Broni się początek książki, dotyczący Albanii. Podczas lektury stawały mi przed oczami zdjęcia z podróży, które kiedyś pokazywał mi Michał, a także duża galeria zdjęć wykonanych przez Agnieszkę - zwłaszcza zaś charakterystyczne bunkry. Teraz czytając książkę Stasiuka i przypominając sobie fotografie i opowieści, czułam się, jakbym sama tam była.



Środkowa część "Dziennika" zlewa się w bezkształtną masę, może dlatego, że dotyczy wielu miejsc i co najmniej kilku planów czasowych. Nie pamiętam wszystkiego, chociaż też budziły się skojarzenia ze zdjęciami Michała czy Agnieszki, którzy Bałkany mają całkiem dobrze zjeżdżone. Końcówka książki dotyczy Polski, na którą Stasiuk próbuje spojrzeć oczami przybysza. Tutaj wydaje mi się, że nastrój paradoksów i sprzeczności w naszym kraju o wiele lepiej wychwycił jednak Michał Olszewski w swoim najnowszym zbiorze tekstów podróżnych, natomiast Stasiukowi zabrakło już tej uważności, jaką obdarza obcych i nieznany sobie kontekst. Polska to dla niego przede wszystkim kraj pełen znaczeń, historycznych, rodzinnych czy obyczajowych, od których tak jakby pisarz nie mógł się uwolnić podróżując po własnym kraju (tutaj też rytm tekstu znacząco przyspiesza i staje się bardziej poszarpany).

Ogólnie - średnio, bo w przypadku Stasiuka bywało lepiej, są jego książki, które podobały mi się bardziej. Jest w tej książce jednak parę ładnych metafor, w tym obraz Banja Luki jako kobiety wylegującej się w oczekiwaniu na to, co dopiero ma się wydarzyć (zamieszczony zresztą na okładce). Jest sporo emocji, w tym bezradność spowodowana brakiem poczucia obecności Boga w świecie - tę pustkę można próbować wypełniać tylko opowiadaniem:
Wracałem do domu tysięczny raz z tym samym uczuciem, że jadę przez coś w rodzaju pustyni i muszę opowiadać historie, muszę przywoływać obrazy, by nie zbłądzić, by dotrzeć do celu. Pod wielkim niebem, z tymi opowieściami, które są jak wątłe ognie w nocy na równinie, gdy wieje wiatr. Nic więcej nie mogłem zrobić. Nic.

Andrzej Stasiuk, Dziennik pisany później, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010

sobota, 20 listopada 2010

:: Moje życie we Francji :: Julia Child ::

Kiedy zabrałam się za samodzielne przyrządzanie posiłków w domu i w związku z tym zaczęłam gromadzić książki kulinarne czy testować przepisy z blogów kulinarnych, niejednokrotnie przekonywałam się, że zwłaszcza książki tłumaczone z obcych języków, są nierzadko nieprzydatne. Gdzie kupić niektóre składniki, których nie uświadczysz ani w naszych sklepach osiedlowych, ani hipermarketach? Czym można je ewentualnie zastąpić (i jakie to będzie miało konsekwencje dla smaku potrawy)? Na tę samą rafę natknęła się Julia Child, autorka popularnej w Ameryce książki "Doskonalenie francuskiej sztuki kulinarnej". Amerykanka, która zamieszkała w Paryżu, po kilku latach wprawiania się w gotowaniu francuskich dań, postanowiła przybliżyć sekrety francuskiej kuchni swoim rodakom. Jak jednak przyrządzić francuskie dania z dostępnych w Stanach składników? Julia Child rozwiązała ten problem, podbijając swoimi książkami i programami telewizyjnymi serca wielu amerykańskich pań domu.

Amerykańska autorka nie była znana w Polsce do czasu filmu "Julia i Julie" ze świetną Meryl Streep jako Julią Child (był grany w kinach jakiś rok temu). Mniej więcej w tym samym czasie na polskim rynku ukazał się też przekład książki "Julia i Julie" napisanej przez Julie Powell, blogerkę, która postawiła sobie ambitne zadanie przerobienia w rok przepisów z jednej z książek kucharskich Julie Child. Na podstawie tej książki nakręcono film, jego autorzy posiłkowali się również wspomnieniami Julii Child oraz listami Paula Childa do jego brata Charlesa. Zapewne także popularność filmu zachęciła Wydawnictwo Literackie do przetłumaczenia i wydania wspomnień Julii Child.


Akcja książki zaczyna się w momencie, gdy małżeństwo Childów, pracowników amerykańskich służb informacyjnych, trafia na placówkę we Francji. Paul Child jest pełnoetatowym urzędnikiem, jego żona, Julie, pomaga czasem w dorywczych pracach, jednak zajmuje się głównie prowadzeniem domu. Urzeczona smakami i zapachami francuskiej kuchni, zaczyna się jej uczyć na kursach gotowania w Cordon Bleu. Ćwiczenia praktyczne zapewnia jej też domowa kuchnia, której wyposażenie stopniowo kompletuje. Najwięcej wsparcia udziela natomiast mąż - Childowie są bezdzietni, więc sporo czasu spędzają na wspólnym zwiedzaniu nowej ojczyzny, życiu towarzyskim i rozwijaniu swoich pasji. Utalentowany plastycznie Paul zachęca swoją żonę, aby doskonaliła swoje kulinarne zamiłowania, jest też pierwszym recenzentem jej dań i wytrwałym pomocnikiem. Nie wiem, czy ktoś z Was pamięta z filmu, jak Paul przygotowywał żonie deskę do wieszania patelni w różnych rozmiarach i obrysowywał patelnie, aby Julie pamiętała, gdzie co wisi? To jest stały motyw powtarzający się przy każdej kolejnej przeprowadzce, który mówi coś istotnego o samym Paulu. Kiedy Julia nabiera kulinarnej wprawy, postanawia podzielić się swoją wiedzą z innymi Amerykankami i zaczyna opracowywać swoje przepisy z myślą o wydaniu ich w formie książki. Trwa to długo i z przeszkodami, jednak kiedy książka już wyjdzie, przyniesie Julii uznanie i sławę - także jako osobowości telewizyjnej. Przygotowanie kolejnej książki potrwa równie długo, jednak zapewni Julii miejsce w panteonie kulinarnych sław Stanów Zjednoczonych.

Książka jest dobrze napisana, czyta się ją praktycznie jednym tchem. Chociaż tak naprawdę dyktowany przez Julię tekst spisał wnuk jej ukochanej siostry Dorothy, Alex Prud'homme, umiał on oddać temperament i styl bohaterki. Książka jest zilustrowana zdjęciami wykonanymi przez Paula - nie tylko paryskich pejzaży i Julii w trakcie gotowania czy spacerów, ale również np. ręcznie robionych przez Childów kartek walentynkowych czy maszynopisu pierwszej książki Julii. Poza tym, że dotyczy ona głównie pasji kulinarnej, mamy też w niej portet nietuzinkowego małżeństwa, ludzi bardzo sobie bliskich, wspierających się w trudnościach, ale też w stawaniu się coraz bardziej sobą. Pojawia się też wiele obserwacji dotyczących Francji w pierwszych latach powojennych czy narastającego napięcia związanego z tzw. zimną wojną oraz lękiem amerykańskich urzędników przed dalszym rozwojem idei komunistycznych. Przez to jest też ciekawym świadectwem swojej epoki, tak samo jak zdjęcia. Julia Child jak na lata 50. czy 60. miała bardzo nowoczesną kuchnię.

Kiedy czytałam wspomnienia Julii Child, przychodzi mi na myśl pewna kobieta o imieniu Zofia, niemal jej rówieśniczka, żyjąca mniej więcej w tym samym czasie (urodziła się w 1911 roku, rok wcześniej niż Julia, zmarła w 2005 r., czyli rok później od Julii) na ziemiach zaboru rosyjskiego, a potem w Polsce. Chociaż nie stała się osobą publiczną, była równie inteligentna i posiadała taki sam zmysł praktyczny, jak Julia oraz równie perfekcjonistycznie doskonaliła swoją sztukę gotowania, za którą tak ceniły ją jej dzieci i wnuki. Pamiętam jej szarlotkę - wiedziała, że lubię to ciasto, więc czekało na mnie zawsze, kiedy przyjeżdżałam. Został po niej stary zeszyt ze sprawdzonymi przepisami, które w którymś momencie postanowiła spisać. To nasz rodzinny odpowiednik "Doskonalenia się we francuskiej sztuce kulinarnej".

Moje życie we Francji, Julia Child, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

sobota, 13 listopada 2010

:: Bóg. Życie i twórczość :: Szymon Hołownia

Z jakieś dwa lata temu należałam do społeczności czytelników pierwszej wersji bloga Szymona Hołowni na Newsweeku. Autor dzielił się swoim podejściem do aktualnych problemów Kościoła katolickiego, które jest mi bliskie ze względu na przynależność do tego samego pokolenia, społeczność toczyła mniej lub bardziej intelektualne boje, autor czasem się włączał, czasem zostawiał dyskutantów samych sobie. Lektura bloga była elementem codziennej porannej prasówki. Problem zaczął się, gdy zaczęło się na blogu pojawiać coraz więcej pań, zwabionych zapewne wystąpieniami autora w programie "Mam Talent", rywalizujących ze sobą na długość komentarza (co dodatkowo umożliwiło im wyłączenie przez admina takiego ograniczenia). Coraz ciężej czytało się te komentarze, coraz trudniej było dyskutować z autorem, skoro każda krytyka spotykała się z obroną walecznych pań. Teraz poprzestaję więc na przeglądzie samych notek na nowym blogu na Newsweek.pl i nowym blogu na Religia.tv. Z tego, co wiem, to samo robią też znane mi i niegdyś aktywne jako komentatorzy, osoby.

Jednak na działalność Szymona Hołowni na polu religijnym nadal patrzę przychylnie. Wierzę, że robi dobre rzeczy. Wierzę, że ma talent, który - gdyby podbudować go głębszą analizą tekstów oraz refleksją nad samym sobą i umiejętnym dzieleniem się swoimi doświadczeniami - uczyniłby go Macolmem Gladwellem polskiej teologii. Kimś, kto przedziera się przez strony opracowań naukowych, aby w prosty i łatwy sposób podawać tematy pozornie trudne i niezrozumiałe oraz odpowiadać na najbardziej nawet bzdurne pytania.



Tymczasem ostatnia książka, "Bóg. Życie i twórczość" sprawia wrażenie napisanej naprędce, w pośpiechu i przez to wydaje się być dość powierzchowna. Sam pomysł - przedstawienie Boga chrześcijaństwa w formie kilkunastu rozdziałów zawierających tekst główny, poradnik i zestaw lektur, jest ciekawy. Realizacja wypadła jednak słabo. Autor z próbuje zrelacjonować to, co piszą w danym temacie związanym z Bogiem (Bóg Starego Testamentu, Jezus, Duch Święty, Bóg muzułmanów, itd.) jego ulubieni autorzy i publicyści. Te fragmenty są najtrudniejsze do czytania, napisane zawiłym, maksymalnie udziwnionym językiem. Może sprawdza się on w krótszych formach, takich jak felieton czy notka na bloga, jednak tutaj sprawia wrażenie przegadania. Hołownia bardzo rzadko dzieli się osobistym doświadczeniem - ale jeśli już to robi, te partie książki są jak dla mnie zdecydowanie najlepsze i szkoda że jest ich tak mało: jak fragment o tym, że po wielu latach Hołownia zrozumiał, że szukanie woli Boga to nie pytanie Go o Jego wolę względem nas a stawanie się coraz bardziej sobą. Czy chociażby refleksje z podróży po Ziemi Świętej, które wręcz domagałyby się pogłębienia w osobnym tekście, w rodzaju pamiętnika z podróży (po mistrzowsku takie teksty pisze Andrzej Stasiuk). Równie ciekawe mogłaby być zapowiadane przez Hołownię zestawienie najdziwniejszych sekt religijnych - przyznaje się, że zbiera o nich informacje, więc kto wie... Marzy mi się także książka o śmierci - notatki z wykładu Szymona Hołowni na ten temat wygłoszonego na Dominikańskiej Szkole Wiary w Warszawie bardzo pomogły mi w sytuacji osobistych wątpliwości i rozterek związanych ze śmiercią bliskiej osoby. Oczywiście, jeśli wszystkie te tematy zostaną odpowiednio dopracowane i pogłębione.

Na koniec anegdotka. Na ostatniej stronie autor "Boga" zamieścił podziękowania dla Eli, która jest redaktorem merytorycznym tej książki (i kilku innych ostatnich książek Szymona Hołowni). Autor opisując intelektualne spory toczone z panią redaktor, przywołuje także zastosowany przez nią zwrot "cienki jak sik pająka". Pisząca ten post miała w tym swój skromny udział, nauczywszy powiedzenia panią redaktor. Pochodzi ono od niejakiego Adriana, jednego ze znajomych, z którymi dzieliłam mieszkanie kilka lat temu. Adrian miał mnóstwo takich powiedzonek, część z nich przejęłam. I oto teraz jedno z nich trafiło do historii polskiej publicystyki...



Szymon Hołownia, Bóg - życie i twórczość, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010.

niedziela, 31 października 2010

:: Lektury na Dzień Zaduszny ::

Cmentarz, który byłoby widać z okien mojego mieszkania, gdyby nie biurowiec, zapełnił się dzisiaj ludźmi. Pod murem liczni sprzedawcy zniczy, chryzantem w donicach i wieńców ze sztucznych i suszonych kwiatów, oraz - jak to w Warszawie - pańskiej skórki. Jeśli ktoś pamięta biało-różowe cukierki toffi z dzieciństwa w PRL, to pańska skórka właśnie tak smakuje i oczywiście klei się do uzębienia. Co ciekawsze, pańskie skórki sprzedawane bliżej mojego bloku kosztują 1,50 złotego za sztukę, a te pod bramą cmentarza, jakieś 20 metrów dalej - już 2 złote. Na cmentarzu - tłok. W głównej alejce idzie się jak w wyjściu z metra w godzinach szczytu. Nie wiem, jak w takich warunkach jest możliwe jakiekolwiek skupienie, modlitwa czy refleksja. Sama odwiedzałam rodzinne groby nieco wcześniej, właśnie dlatego, by uniknąć całego tego zamieszania. A na najbliższy czas chciałabym polecić kilka lektur, które dla mnie samej były źródłem nadziei i otuchy po śmierci bliskiej osoby...

Jeśli ktoś z Was oglądał film "Cienista dolina", to "Smutek" C. S. Lewisa jest książką, na podstawie której powstał ten film. To osobisty pamiętnik pisarza, pisany krótko po stracie ukochanej żony. Lewis dzieli się swoim bólem, smutkiem i tęsknotą, wątpliwościami i pytaniami dotyczącymi wiary, wyobcowaniem spośród znajomych, rozważaniami na temat własnej śmierci, ale również nadzieją. To nie jest książka, w której znajdziecie łatwe odpowiedzi, a raczej trudne pytania, takie, które stawia sobie każdy, kto przeżywa stratę kogoś, kogo kochał.


Z kolei "Czy mogę odprowadzić cię do Domu?" Joyce Hutchinson (pielęgniarka z hospicjum) i Joyce Rupp (pisarki należącej do wspólnoty Służebnic Maryi) to zebrane historie umierających pacjentów hospicjum. Każda opowieść zwraca uwagę na inną cnotę i kończy się modlitwami za odchodzących bliskich i za nas, abyśmy w sytuacji ich odchodzenia umieli w sobie wypracować właśnie te cnoty. Jeśli tę książkę można do czegoś porównać, to do znanych ksiąg dobrego umierania powstałych w różnych religiach. Ta jest napisana na nasze czasy, gdy śmierć stanowi temat tabu, a o smutku i bólu wynikającym ze straty kogoś bliskiego nie wypada mówić.


O śmierci pisała też dużo Elisabeth Kuebler-Ross. To w ogóle była fascynująca postać - lekarka, która po raz pierwszy odważyła się powiedzieć, że śmierć nie jest lekarską porażką i że umierającym należy zapewnić godne warunki odejścia. Uważano ją za prekursorkę ruchu hospicyjnego. Czytałam jej dwie książki.
"Śmierć. Ostatni etap rozwoju" to zbiór tekstów różnych osób, na różne sposoby piszących o doświadczeniu śmierci: teksty pokazujące perspektywy różnych religii, teksty mówiące o etapach godzenia się ze swoją śmiercią, jakie przebywa każdy umierający (oraz jego otoczenie), teksty opisujące doświadczenia autorów, jeśli chodzi o stratę bliskich osób.

"Koło życia" to autobiografia, pisana pod koniec życia, gdy autorka opisuje swoją drogę życiową, dzieli się tym, jak doświadczała śmierci bliskich jej osób, ale też jej pacjentów, pisze o swojej pracy edukacyjnej prowadzonej wśród lekarzy i duchownych, w końcu dzieli się opisami doświadczeń z pogranicza życia i śmierci doznanych przez osoby, które przeżyły śmierć kliniczną. Pisze też o swoich fascynacjach spirytyzmem i o tym, jak okazało się to błędną ścieżką w jej życiu.

Na koniec dodaje:
Jedynym celem życia jest bezwarunkowy rozwój. Najważniejsza lekcja, jaką odbieramy, polega na nauczeniu się kochania i bycia kochanym bezwarunkową miłością.

Książki opisane w tekście:
1. Lewis C. S., "Smutek", Esprit, Kraków 2009
2. Kuebler-Ross E., "Śmierć. Ostatni etap rozwoju", Laurum, Warszawa 2008
3. Kuebler-Ross E., "Koło życia. Rozważania o życiu i umieraniu, Laurum, Warszawa 2008
4. Hutchinson J., Rupp J., "Czy mogę odprowadzić cię do Domu?", Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznań 2009.


I jeszcze kilka artykułów na temat przeżywania żałoby:
1. Zmarli są w dobrych rękach, o. Paweł Kozacki OP, Tygodnik Powszechny nr 44 (3199), 31 października 2010.
2. Trzeba rozpaczać, aby żyć, rozmowa z Anną Dodziuk, Gazeta Wyborcza, 31 października 2003
3. Tak trudno się rozstać, Barbara Smolińska, artykuł umieszczony w portalu Charaktery
4. tekst w tegorocznym listopadowym numerze miesięcznika Twój Styl napisany przez terapeutkę z Laboratorium Psychoedukacji - niestety jeszcze nie ma go w sieci
5. Stłumione uczucia nie znikają. Kiedyś powrócą, Jennifer Guntzelman, Deon.pl, 18.10.2010

poniedziałek, 18 października 2010

:: Zapiski na biletach :: Michał Olszewski ::

Któregoś roku studiów przez wakacje dojeżdżałam do Gdańska do pracy. Raz w tygodniu sprzątałam biura. Przyjeżdzałam w czwartek wieczorem, zostawiałam rzeczy u siostry, potem szłam ze znajomymi na imprezę do Kwadratowej, z której wracałam późno, w piątek cały dzień pracowałam, w sobotę wczesnym rankiem jechałam osobówką do Olsztyna. I ta podróż poranna, niespieszna, miała swój urok, w przeciwieństwie do podróży pospiesznym. Zaspani mężczyźni, wiejskie gospodynie, rozmowy, które przeciętny student rzadko kiedy może posłuchać, niespiesznie sunące krajobrazy za oknami.

"Zapiski na biletach" Michała Olszewskiego to właśnie opowieść o tęsknocie za takim światem. Światem, który powoli odchodzi w przeszłość - powstaje coraz więcej lepszych dróg, które nie przebiegają już środkiem miejscowości, pociągi jeżdżą coraz szybciej, więc i z ich okien niewiele już można dojrzeć. To zresztą symbol szybkich przemian, w obliczu jakich znalazł się nasz kraj. Jednak stare tak łatwo nie ustępuje - wystarczy wypuścić się w głąb, na lokalne drogi, lokalne połączenia kolejowe i PKS by zanurzyć się w tym, co lada moment będzie przeszłością. Symbolem starego i nowego, kilkakrotnie w książce przywoływanym, staje się kiczowaty zajazd Flamingo w okolicach Alwerni - miejsce sobotnich dyskotek, gdzie miejscowa młodzież marzy o ucieczce ze swojego szarego życia, a przyjezdni dziwią się wszechobecnemu kiczowi.



Dałam się porwać tej książce, jej niespiesznemu, wciągającemu rytmowi. Zdjęciom autora, ilustrującym tekst. Szukałam opisywanych miejsc na mapce, od której zaczyna się książka. Znalazłam nawet Barczewo, siedzibę gminy, w której się wychowałam - jego przenośna nazwa, "Wenecja Północy", służy Olszewskiemu do refleksji nad naśladownictwem w naszej kulturze. I proponuje paradoksalne odwrócenie sytuacji: a co, gdyby tak Wenecję nazwać "Barczewem Południa"? Humor czy zwracanie uwagi na tkwiące w miejscach, ludziach, zdarzeniach paradoksy, to też ważna część tej książki. Ale czy paradoksem nie jest przede wszystkim współczesna Polska?

Michał Olszewski, Zapiski na biletach, WAB, Warszawa 2010.

wtorek, 28 września 2010

:: Proboszcz w sercu piekła :: Nandino Capovilla

Nie wiem, jaki macie obraz konfliktu palestyńsko-izraelskiego, ale ja, dzięki mediom, mam dość jednoznaczny: palestyńscy terroryści i niewinnie mordowani żydowscy cywile. Do tej pory nie zastanawiałam się, dlaczego właśnie tak ten konflikt jest przedstawiany. Zważywszy na to, że jesteśmy w dość silnej orbicie politycznych wpływów Stanów Zjednoczonych, ale też będąc świadkami cierpień, jakie spotkały naród żydowski podczas II wojny światowej, chyba nietrudno zrozumieć, dlaczego Żydzi są zawsze obsadzani w roli ofiary.

Tymczasem maleńka książeczka, "Proboszcz w sercu piekła" - zapis wywiadu przeprowadzonego przez ks. Nandino Capovillę z abuną Manuelem Mussalamą, otrzymana dzięki uprzejmości Wydawnictwa eSPe, pokazuje drugą stronę medalu. Do tego z perspektywy naocznego świadka, palestyńskiego księdza, który pracował w Strefie Gazy. Konflikt palestyńsko-izraelski czy konflikt pomiędzy głównymi siłami politycznymi Palestyńczyków, Hamasem i Fatah, są niejako tłem. Na pierwszy plan wysuwają się cierpienia cywilnych ofiar konfliktu w jego odsłonie z Bożego Narodzenia 2008 r., kiedy to nastąpił atak Izraela na Gazę. Okazuje się, że Izraelczycy nie pozostają dłużni w stosowaniu przemocy - strzelają do małych dzieci i kobiet, stosują bomby fosforowe (powodujące palące się rany), bombardują palestyńskie karetki, utrudniają ludności Gazy dostęp do pożywienia, wody czy prądu. Prawa człowieka są łamane na wszystkie możliwe sposoby. Tymczasem Palestyńczycy są wobec siebie solidarni, mimo, że są wyznawcami dwóch różnych religii - chrześcijaństwa i islamu - potrafią udzielać sobie wzajemnej pomocy i wsparcia nawet w tak trudnych momentach. Do tego sugestywne zdjęcia, najbardziej chyba to, na którym może półtoraroczny chłopiec z obawą patrzy w niebo i to, z którego patrzy na nas może dwuletnia pacjentka palestyńskiego szpitala, mocno poparzona na buzi.

To, czego mi zabrakło, to nakreślenia tła politycznego konfliktu, tak, abyśmy wiedzieli, o co toczy się ta wojna, ale też nakreślenia układu sił politycznych wśród samych Palestyńczyków. Przyznam, że nie bardzo rozumiałam, czym różnią się Hamas i Fatah, poza tym, że za rządów Hamasu w Gazie panowała większa dyscyplina i porządek. Zabrakło mi też wyjaśnienia, skąd biorą się akty terroru popełniane przez Palestyńczyków (tylko niejasna sugestia, że popełniają je niektórzy Palestyńczycy i to oni powinni być pociągnięci do odpowiedzialności) i tego, skąd jednak bierze się broń w kanałach do transportu żywności (Strefa Gazy, ze względu na liczne embarga, jest zaopatrywana w żywność i inne produkty podziemnymi tunelami z Egiptu) i komu właściwie ona jest potrzebna. Nie przekonuje mnie stwierdzenie w rodzaju "czują się zagrożeni, to potrzebują mieć broń".

Rozmówcy mają w każdym razie nadzieję, że pokój jest możliwy. Informują o przebiegu europejskich polityków czy papieża Benedykta XVI, aby w ten sposób próbować wywrzeć większy nacisk na Izrael. Zabiegają także o zmianę sposobu omawiania konfliktu w mediach, tak, aby relacjonowany on był w sposób bardziej bezstronny, niż ma to miejsce do tej pory.

Nandino Capoville, "Proboszcz w sercu piekła", Wydawnictwo eSPe, Kraków 2010.

środa, 22 września 2010

:: Kolebka nawigatorów :: Karol Olgierd Borchardt

Książkę Karola Olgierda Borchardta "Znaczy kapitan" przez wiele lat widziałam na półkach z książkami w domu moich rodziców. Tytuł intrygował mnie do tego stopnia, że w wieku -nastu lat w końcu po nią sięgnęłam. Bardzo mi się podobała. Dlatego, gdy dwa tygodnie temu zobaczyłam, że moja biblioteka ma w katalogu inną książkę Karola Olgierda Borchardta, "Kolebka nawigatorów", zarezerwowałam ją bez wahania.


Jeśli ktoś czytał książkę "Znaczy Kapitan", "Kolebka" jest dość podobna - to ciąg luźno powiązanych ze sobą opowiadań. Niektóre dotyczą narodzin polskiej marynarki w momencie odzyskania niepodległości i dalszej jej historii, pokazanej przez życiorysy ludzi, którzy tę marynarkę tworzyli. Inne wspominają historie z życia autora i jego kolegów z czasów rejsów na statku szkoleniowym Szkoły Morskiej w Tczewie "Lwów". Jeszcze inne to dalsze losy autora - a to z czasów służby na morzu, a to wykładowcy starającego się swoim studentom przekazać nie tylko swoją wiedzę, ale też swoją filozofię życia. Jeszcze inne zawierają wyniki poszukiwań historycznych Borchardta związanych z tematyką morską - jak na przykład opowieść o chronometrach, występująca zresztą w książce w dwóch wersjach czy historia statku "Krótka Koszulka", która jest bardzo długim wstępem do informacji o nagrodzie zdobytej przez polskiego kapitana "Daru Pomorza". Całość opowiedziana z humorem i pogodą ducha oraz lekkim patosem.

Karol Olgierd Borchardt był zresztą sam ciekawą postacią. Według biogramu, zamieszczonego na stronie Wydawnictwa Bernardinum, Żył w latach 1905-1986, urodził się w Moskwie, dzieciństwo i wczesną młodość spędził w Wilnie. Ukończył szkołę Morską w Tczewie. Całe swoje życie służył morzu. Przed wojną pływał m.in. na transatlantykach "Polonia", "Kościuszko" i "Piłsudski". Podczas wojny pełnił służbę na morzu. Po powrocie do kraju w 1949 pracował już tylko na lądzie, pozbawiony decyzją polityczną prawa uprawiania zawodu oficera Marynarki Handlowej. Wykładał w Wyższej Szkole Morskiej, ucząc przyszłych oficerów floty handlowej i rybackiej m.in. astronawigacji, nawigacji, locji, oceanografii i wiedzy okrętowej. Był autorem artykułów i książek poświęconych tematyce marynistycznej, ale co ciekawsze, także malował akwarele i szkicował (kilka jego prac zostało zreprodukowanych w książce). Więcej na jego temat na poświęconej mu stronie.

Karol Olgierd Borchardt, "Kolebka nawigatorów", Wydawnictwo Bernardinum, Pelplin 2010.

niedziela, 12 września 2010

:: Officium Secretum. Pies Pański :: Marcin Wroński

Bardzo rzadko sięgam po kryminały. Kiedyś miałam fazę na Raymonda Chandlera, bo swego czasu polecał go Tomasz Beksiński w jednej ze swoich audycji, potem siostra poleciła mi "Lesia" Joanny Chmielewskiej, który jest nie tyle kryminałem, co jego parodią. Ale do gatunku jako takiego mnie nie ciągnie. No, chyba, że porusza inne, ciekawe dla mnie wątki.

Na przykład wątki związane z dominikanami. Stąd znalazły się swego czasu w szafce książeczka "Bezpański pies" i książka "Pan Szatan" Irka Grina. Bohaterem obu jest prywatny detektyw Józef Maria Dyduch, były dominikanin, w tle miasto Kraków. Postać dosyć oryginalna. Dlatego też ostatnio znalazła się w szafce książka Marcina Wrońskiego "Officium Secretum. Pies Pański".


Główny bohater książki to dominikanin, ojciec Marek Gliński, który wraca do Lublina oficjalnie jako wykładowca KUL, jednak mając do wykonania także misję nieoficjalną. Jaką, tego stopniowo dowiadujemy się wraz z rozwojem akcji, nie tylko obserwując poczynania samego Glińskiego, ale również oczami tropiących go dziennikarza i policjanta. Stopniowo poznajemy też jego przeszłość - okazuje się, że przed wstąpieniem do zakonu był agentem SB, co nadal pamięta jeszcze wiele osób, między innymi pewien pracownik Uniwersytetu... Z kolei ambitna córka tegoż pracownika próbuje zrobić karierę polityczną wykorzystując to, że jej ojciec był prześladowany przez służby - nawet jeśli samego ojca zdążyła znienawidzić za ciągłą nieobecność w domu. A skoro jest kryminał, musi być też trup, tym razem franciszkański. Ale wszystkiego nie zdradzę. Przeczytajcie sami. Chociaż gdybym miała wybierać, to zdecydowanie bardziej podobają mi się książki Irka Grina, ze względu na chandlerowski, podszyty ironią i dystansem, sposób sportretowania głównego bohatera. Gliński wydaje się mało wyrazisty, także przez to, że jest pokazany z dwóch perspektyw równocześnie: wszechwiedzącego (lecz mało gadatliwego) narratora w trzeciej osobie, który głównie rejestruje zachowania, ale też ciekawskiego dziennikarza, który nie wie wszystkiego, ale za to myśli bardzo schematycznie.

Swoją drogą zastanawiam się, dlaczego dominikanie są w Polsce tak dobrymi kandydatami na bohaterów kryminałów? Wielowiekowe skojarzenia z Inkwizycją? Może też prestiż samego zakonu - obydwu dominikańskich bohaterów, i Dyducha, i Glińskiego, wyróżnia zamiłowanie do luksusu i drogich gadżetów, co może być pewną wskazówką, swego rodzaju chińskim portretem (dla niewtajemniczonych: to technika projekcyjna stosowana w badaniu marek - badani maja za zadanie wyobrazić sobie markę jako człowieka, i po tym jak go opiszą, można wnioskować, jaki wizerunek marki naprawdę noszą w głowie). A może macie jeszcze jakieś inne pomysły?

Marcin Wroński, Officium Secretum. Pies Pański, WAB, Warszawa 2010

czwartek, 9 września 2010

:: Czas w dom zaklęty :: Katarzyna Enerlich

Szybko zapadający jesienny zmierzch i wiatr zacinający deszczem o szyby, a w domu herbata, ciepły koc, i książka. Najlepiej z optymistycznym przesłaniem, że w życiu po tych trudniejszych momentach przychodzi czas na lepsze, że kiedyś znowu będzie słonecznie i ciepło. Jak chociażby "Czas w dom zaklęty", trzecia książka Katarzyny Enerlich.


Książka opowiada historię Ruty, mieszkanki małego mazurskiego miasteczka i jest w niej kilka planów czasowych. Ruta, wówczas jeszcze uczennica, wprowadza się z matką do starego domu na przedmieściu. Wymarzona sielanka, dzięki wyjątkowo toksycznej sąsiadce, szybko stanie się koszmarem: podsłuchiwanie, awantury, pobicia, mniejsze lub większe nieprzyjemności. Nie wytrzyma tego ani zdrowie matki Ruty, ani samej Ruty, która poroni upragnione dziecko, ani też mężczyzna, z którym żyje Ruta i który - na skutek intryg sąsiadki - odejdzie. Ruta musi określić i ułożyć swoje życie na nowo, a pretekstem stanie się prośba umierającej sąsiadki o wizytę i o wybaczenie win.

Wciągająca jest sama historia. Trudno uwierzyć, że wydarzyła się naprawdę, że tacy ludzie jak owa powieściowa sąsiadka, istnieją. Że czyjaś manipulacja może tak skutecznie odebrać nam wiarę w siebie i we własne zdolności, czy chęć do walki o siebie. Dlatego opowieść Ruty tak bardzo porusza. Daje też nadzieję: nawet na gruzach starego można zacząć budować na nowo (Ruta nie może mieć dzieci, nie może być z ukochanym mężczyzną, który po niepowodzeniu związku wrócił do kapłaństwa, jedyne, co może zrobić, to zrealizować swój talent artystyczny), ale też można okrężną drogą dojść do spełnienia swoich pragnień i marzeń (mimo niepowodzenia w egzaminach na studia plastyczne, Ruta kończy inny kierunek, ale równocześnie doskonali swój talent). Można też wybaczyć dawnym wrogom i w ten sposób ostatecznie zakończyć ciągnące się sprawy z przeszłości.

Podoba mi się pomysł z zamieszczeniem w książce obrazów - autorką prac jest Monika Bogdanowicz, artystka z Reszla. To, co bym zmieniła, to opowiedziałabym historię krótszymi i prostszymi zdaniami - jest tak mocna, że prosi się o surowość i oszczędność stylu. Wyrzuciłabym też przypis ze strony 84, który brzmi następująco:
O wyższości prowincji nad wielkimi miastami Autorka pisze również w swoich wcześniejszych powieściach: "Prowincja pełna marzeń" oraz "Prowincja pełna gwiazd", wydanych przez wydawnictwo MG, w 2009 i 2010 roku.
co o tym sama myślę, pisałam przy okazji recenzji poprzedniej książki tu, więc nie chcę się już powtarzać. I mam cichą nadzieję, że kolejna, zapowiadana już przez wydawcę książka, "Kwiat Diabelskiej Góry", będzie wolna od wprost wyłożonej tezy.

Tak w ogóle, pani Katarzyna prowadzi bloga, którego podczytuję. Z tego, co pisze o korespondencji od czytelników, widać, jak bardzo są potrzebne takie książki: pełne ciepła i wiary w to, że nawet to, co najbardziej zagmatwane, w końcu się poukłada. Zresztą... Sama też lubię takie czytać. Zwłaszcza w długie, jesienne wieczory.


Katarzyna Enerlich, Czas w dom zaklęty, Wydawnictwo MG, Warszawa 2010

wtorek, 7 września 2010

:: Zeszyty don Rigoberta :: Mario Vargas Llosa

Zbieram wszystkie powieści Mario Vargasa Llosy, to jeden z moich ulubionych pisarzy i jego powieści zazwyczaj mnie nie rozczarowują. Zazwyczaj, bo właśnie przyszedł czas na pierwsze rozczarowanie. "Zeszyty don Rigoberta" to dalszy ciąg losów don Rigoberta i jego synka Fonsito oraz donii Lukrecji (niezwykle ponętnej żony don Rigoberta oraz macochy Fonsito), znanych z "Pochwały macochy". Po tym, jak don Rigoberto i donia Lukrecja rozstali się na skutek przemyślnej intrygi Fonsito, w tej książce znowu się schodzą (i również na skutek matactw chłopca). Zanim jednak się zejdą, wysyłają sobie anonimy z fantazjami erotycznymi czy pseudo-intelektualnymi rozważaniami.


Sequele niestety często nie wychodzą. Ten wybitnie nie wyszedł. O ile "Pochwała macochy" jeszcze może wydać się ciekawa, o tyle "Zeszyty don Rigoberta" wydają się przy niej rozwlekłe i przegadane. Wynudziłam się nad tą książką jak mops. Dokładnie tak, jak ostrzegał mnie kolega z pracy, który wcześniej to czytał (chociaż jemu podobały się jeszcze niektóre rozważania, na przykład o ekologii). Na domiar złego moja walizka z innymi książkami była wysoko nade mną i raczej trudno było dokonać w trakcie jazdy pociągu stosownej podmiany. Nawet książkowe perwersje już aż tak nie szokują, po tym co pisali w minionym wieku Jerzy Kosiński, Henry Miller i inni pisarze. Czasem odnoszę też wrażenie, czytając niektóre z tego typu książek - i miałam to wrażenie czytając "Zeszyty", że pisarz szukał pretekstu dla uzewnętrznienia swoich fantazji erotycznych, a akcja została jedynie do nich sztucznie dodana, i ostatecznie całość się po prostu nie klei.

Wbrew cytatowi z San Francisco Chronicle zamieszczonemu na okładce, tej oto treści:
Powieść peruwiańskiego pisarza jest komiczna, erotyczna, pedantyczna i tajemnicza - nigdy zaś nudna.
stwierdzę krótko: nuda jak flaki z olejem. Jedyne, co się może podobać, to wykorzystanie rysunków i liczne nawiązania do biografii Egona Schiele. Ponieważ ostatnio bardziej interesuję się sztuką, ten wątek chłonęłam z ciekawością.

Mario Vargas Llosa, "Zeszyty don Rigoberta", Wydawnictwo Znak, Kraków 2010.

czwartek, 2 września 2010

:: Topiel :: Junot Diaz

Sięgnęłam po "Topiel" Junota Diaza, bo podobał mi się "Krótki i niezwykły żywot Oscara Wao" tegoż samego autora. Również się nie zawiodłam.

Narracja "Topieli" jest podzielona na mini-opowiadania, a do tego mamy dwa, a nawet trzy przenikające się plany czasowe. Pierwszy to dzieciństwo głównego bohatera - Ramona - spędzone w ubogiej dzielnicy Dominikany, niełatwe relacje z ojcem, potem emigracja ojca do Stanów i jego wieloletnia nieobecność, a przy tym niezrozumiałe - bo oglądane oczami dziecka - zachowania matki, związane ze sporadycznymi powrotami męża. Drugi plan to aktualne życie narratora - pokręcony związek, który ostatecznie się rozpada, praca robotnika firmy meblarskiej, dorabianie sobie sprzedażą narkotyków, trawka i inne narkotyki. Ostatnia część książki przynosi wyjaśnienie losów ojca i z tym wiąże się ciekawy zabieg literacki - narrator rezygnuje z perspektywy dziecka, a staje się narratorem trzecioosobowym, wszechwiedzącym.


Wszystko opowiedziane oszczędną, realistyczną (momentami wręcz naturalistyczną) prozą. Brak ocen, brak interpretacji, brak moralizowania, tylko same fakty i zachowania postaci. To częsty zabieg stosowany w sytuacjach, gdy dana rzeczywistość nieco przerasta piszącego, gdy tak naprawdę nie ma na nią wytłumaczenia ani lekarstwa. Dzięki temu sami jesteśmy w stanie w nią wejść, spróbować jej, wręcz doświadczyć, jak wygląda życie dzieciaków w ubogiej dzielnicy, a potem - życie tych samych dzieciaków jako dorosłych. Mamy poczucie czegoś zmarnowanego, jakiejś kompletnej beznadziei, w której coraz bardziej grzęźniemy, a tylko czasem przebłysk tęsknoty za czymś innym, lepszym - tak, jak bohaterowie książki Diaza.

Junot Diaz, Topiel, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009

wtorek, 31 sierpnia 2010

:: Sklep potrzeb kulturalnych :: Antoni Kroh

Mam w firmie kolegę, z którym czasem ucinamy sobie mniej lub bardziej intelektualne dyskusje. Dyskusja o paradygmatach zaowocowała tym, że zaproponowałam koledze przeczytanie książki Thomasa Kuhna "Struktura rewolucji naukowych". Kolega nie pozostał mi dłużny i przyniósł mi książkę N. Davida Mermina "Czas na czas. Klucz do teorii Einsteina". Spodziewając się, że jako rasowa humanistka na widok wzorów zawyję z rozpaczy i zazgrzytam zębami, powiedział "A tu masz drugą książkę, gdyby ta pierwsza była za trudna". Ku swojemu zdziwieniu zobaczyłam "Sklep potrzeb kulturalnych" Antoniego Kroha. Rzecz jasna, nie muszę mówić, co czytałam w miniony weekend, a która książka czeka dopiero na swoją kolej na stosiku...



Antoni Kroh nie rozczarował, a wciągnął tak, że czytałam cały weekend. "Sklep Potrzeb Kulturalnych" również opowiada jego własną biografię, ale inny jej fragment, również w formie krótkich opowiadań. Tym razem jednak nie ciotki i wujkowie są ich bohaterami. Autor wraca do trzech lat dzieciństwa, spędzonych w Bukowinie Tatrzańskiej. Książka zawiera liczne obserwacje dotyczące kultury góralskiej, tej, jaką ona faktycznie była w czasach młodości autora, a za jaką ją uważano. Ot, chociażby zbójnicki, czyli taniec wymyślony współcześnie (czy zbójnicy byli w stanie uczyć się na pamięć skomplikowanych układów tanecznych?). Co się chyba nie za bardzo zmieniło. Rozprawia się z polskim mitem "śwarnego harnasia" - silnego, niezależnego i wolnego człowieka. Pokazuje dystans górali do "ponów", czyli miastowych. Snuje liczne dygresje dotyczące Podhala i okolic - można się dowiedzieć, że językowo polski góral ma więcej wspólnego z jego słowackim odpowiednikiem, niż na przykład z nizinnym chłopem z Mazowsza. Opowiada historię wysiedlenia Łemków czy emigracji zarobkowej górali.

Ale Sklep Potrzeb Kulturalnych to przede wszystkim historie z dzieciństwa. Mamy i opowieść o ciotce, rolniczej edukatorce, która jednemu z gazdów podarowała plakat tej oto treści: "Jaja w gnieździe przetrzymane, to są jaja zmarnowane" (który to plakat budził potem wielką uciechę wśród ponów). O niezrozumieniu przez młodego Antka, jak to Hawrań, góra oglądana przez okno domu Babuni, może się znajdować po drugiej stronie granicy. O tym, że tradycyjne góralskie buty były jadalne i nierzadko dziewczyna sądziła, że chłopak spotyka się z nią z czystej sympatii, a tymczasem okazywało się, że chodziło tylko i wyłącznie o konsumpcję jej... kierpców. O lokalnym jasnowidzu Kikli, po którego śmierci nadchodzące wojny wróżył niszczejący krzyż na grobie czy mężczyznach, którzy wykopali z grobu i spalili na stosie ciało gazdy podejrzewanego o pośmiertne sprowadzenie klęsk na wieś. No, ale nie będę ujawniać zbyt wiele - sprawdźcie sami, jakie jeszcze niezwykłe opowieści kryją się w tej książce.

Antoni Kroh, Sklep Potrzeb Kulturalnych, Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.

niedziela, 22 sierpnia 2010

:: Dziewczyna w złotych matkach :: Juan Marse

Kiedy czytam jakąś powieść - zwłaszcza obyczajową - zazwyczaj zastanawiam się, jak przełożyły się na nią wątki z życia autora. Co było prawdą, co zaś całkowitym zmyśleniem. W przypadku gatunków, których zadaniem jest dokumentowanie rzeczywistości - takich jak reportaż, publicystyka - to pytanie właściwie nie powinno być podnoszone, zrozumiałe przez się jest, że ich zadaniem jest wierne odzwierciedlanie. A jednak, jak pokazała kontrowersyjna biografia Ryszarda Kapuścińskiego, jest w nich miejsce także na koloryzację rzeczywistości.

Pytanie o relacje między prawdą a zmyśleniem w literaturze posłużyło za kanwę powieści Juana Marse, "Dziewczyna w złotych majtkach". Oto starzejący się pisarz, Luys Forest, który resztę swojego życia spędza w małej miejscowości Calafell, spisuje swoją biografię. Znienacka w jego życiu pojawia się wyjątkowo niesforna siostrzenica, Mariana, która oferuje mu przepisywanie jego wspomnień. Dzięki jej dociekliwości i trudnym pytaniom wiele spraw okazuje się być zupełnie innymi niż się wpierw wydawało, włącznie z tytułowymi złotymi majtkami. I to jeszcze jest w miarę ciekawe.



Sama powieść już aż tak ciekawa nie jest. Dawno nie wynudziłam się tak przy żadnej książce. Do tego erotyka, którą wydawnictwo Znak reklamowało książkę w materiałach promocyjnych, nie jest jakoś specjalnie powalająca. Ot, stary człowiek przygląda się młodej dziewczynie i jej przyjaciołom (oraz ich wspólnym igraszkom), a na końcu okazuje się, że też jeszcze może. Może tak było pod koniec lat 70., może w zestawieniu z wątkami politycznymi w Hiszpanii ta książka mogła budzić jakieś kontrowersje. Drugie moje wrażenie było takie, że autor wyszedł od jakiejś swojej erotycznej fantazji i próbował do niej coś naprędce dobudować. Z mojej perspektywy - nic specjalnie mocnego, a wręcz wrażenie, że aby podrasować niespecjalnie porywającą książkę, na koniec potrzebna była jakaś patologia - w końcu nic tak nie służy sztuce, jak ona (co widać zwłaszcza w przypadku polskich filmów z ostatnich lat, które zostały obwołane najlepszymi). Ogólne wrażenie: przereklamowane. Choć przyznam, że okładka ładna i intrygująca.

A może ktoś z Was miał zupełnie inne odczucia przy lekturze tej książki? A jeśli dopiero planuje przeczytać, proszę, aby podzielił się swoimi wrażeniami.

Juan Marre, Dziewczyna w złotych majtkach, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010.

wtorek, 17 sierpnia 2010

:: Starorzecza :: Antoni Kroh

Każdy z nas ma swoje wspomnienia, historie, ważne wątki, miejsca i osoby - czyli "starorzecza", jak nazywa je Antoni Kroh. O swoich własnych próbuje opowiedzieć w swojej najnowszej książce.

Okładka książki i tytuł zaciekawiły mnie już podczas przeglądu nowości na półce w Trafficu, zapamiętałam na tyle, aby zarezerwować w bibliotece, gdy tylko pojawiła się w katalogu. Pierwsze wrażenie w tym wypadku okazało się trafne. Antoni Kroh, etnograf, historyk kultury oraz tłumacz, potrafi pisać, jak mało kto. Nie wiem, jak i kiedy tak szybko pochłonęłam opasłe tomiszcze jego wspomnień, w których historia życia autora (a właściwie wybrane z niej wydarzenia) przeplatają się ze wspomnieniach o ważnych i bliskich dla niego osobach oraz utraconej posiadłości rodzinnej - majątku ziemskim w Serebryszczu.

"Starorzecza" są nietypową książką. Autobiografie czy biografie pisane są zazwyczaj chronologicznie. Tutaj narracja wije się zakolami jak meandry rzeki, czasem zbacza w dygresje, w których się urywa, a później dany wątek powraca jeszcze w innym rozdziale. To z jednej strony utrudnia lekturę, gdyż trzeba sobie przypomnieć daną postać (jak zwykle w książkach biograficznych czy autobiograficznych, brakuje mi rozrysowanego drzewa genealogicznego, które ułatwiałoby orientację w tekście), chociaż z drugiej strony jest ciekawe, bo właśnie nietypowe.


Książka Kroha to także portret odchodzącej warstwy ziemiańskiej. Nader wyrazistym symbolem jest odebrany rodzinie przez władzę ludową majątek w Serebryszczu na Lubelszczyźnie (włącznie ze zmianą nazwy wsi na Srebrzyszcze). Ale także wartości niematerialne - specyficzna kindersztuba czy zwyczaje językowe, o których utrzymanie walczyły kolejne pokolenia. Kroh nie stroni przy tym od dystansu do samego siebie (zabawnie opowiedziane perypetie z przekręcaniem pisowni nazwiska) czy typowo etnograficznych spostrzeżeń dotyczących zmian we współczesnej polszczyźnie (wspomniana historia przemianowania Serebryszcza na Srebrzyszcze) co dodatkowo ubarwia lekturę. Były takie momenty, że głośno śmiałam, a mama, czytająca artykuły w internecie, patrzyła na mnie z lekkim niepokojem.

Jeszcze jedno spostrzeżenie: sporo wydanych ostatnio wspomnień jest pisana przez osoby z pokolenia moich rodziców (urodzeni w latach 40. minionego wieku) - książki Marii Diatłowickiej, Andy Rottenberg, czy Antoniego Kroha właśnie. Czyżby czuli potrzebę zostawienia po sobie czegoś trwałego, namacalnego, jak swoje spisane i wydane wspomnienia?

Antoni Kroh, Starorzecza, Iskry, Warszawa 2010.

sobota, 7 sierpnia 2010

:: Bajki rozebrane :: Tatiana Cichocka, Katarzyna Miller

Tytułowa książka, "Bajki rozebrane", to zapis dyskusji Tatiany Cichockiej i Katarzyny Miller nad kilkoma najbardziej znanymi baśniami: Kopciuszkiem, Calineczką, Brzydkim Kaczątkiem itp. Autorki wyszły z założenia, że każda z bajek mówi tak naprawdę o emocjach, o relacjach, o stawaniu się sobą, a ulubione bajki stają się przez nas ulubione, bo mówią o czymś ważnym dla nas. Spróbowały przesłanie tych bajek odczytać. Jest zresztą taki nurt w psychologii, w którym proponuje się specjalne bajki dla dzieci omawiające różne sytuacje życiowe i pojawiające się w nich emocje - tak aby pomóc dzieciom się z nimi uporać.


Poza niektórymi z bajek wymienionych w książce, z dzieciństwa szczególnie zapamiętałam dwie opowieści. Pierwszą z tych bajek czytał mi Tata. "Kto pocieszy Maciupka", napisana przez Tove Jansson, opowiadanie luźno powiązane z Muminkami. Chyba musiałam tę bajkę bardzo lubić, bo Tata nazywał mnie długo imieniem głównego bohatera. Był to Maciupek - mały, mieszkający w pojedynkę troll. Dochodzące zza ścian domu dźwięki przyprawiały go o tak wielki strach, że w końcu uciekł z własnego domu. Błąkał się po lesie, nie mając odwagi ani przyłączyć się do imprezy organizowanej przez inne stworzonka, ale też drżąc przed groźną Buką, która pałętała się gdzieś po zaroślach. W końcu trafił na plażę, a tam odnalazł list od pewnej Drobinki, która również potrzebowała pocieszenia. Maciupek postanowił ją odnaleźć. Poczucie misji dało mu odwagę do rozmawiania z innymi stworzeniami, a także złość niezbędną do obrony przed Buką, gdy ta stanęła mu na drodze. Maciupek odnalazł Drobinkę. Nie umiejąc opowiedzieć jej o sobie, napisał do niej list. Gdy spotkali się ponownie, zostali przyjaciółmi. Gdy patrzę na tę bajkę z perspektywy dorosłego, widzę, jak samotność i odcinanie się od bliskich relacji z innymi, zamykanie się we własnej skorupie wyolbrzymia nasze lęki i trudne uczucia. Dopiero towarzystwo innych, możliwość podzielenia się sobą z nimi, ale też wyjście poza samego siebie i poza własne strachy, przynosi ulgę. To jest bajka o przezwyciężaniu lęku przed bliskością, ale też o nauczeniu się jak umiejętnie korzystać ze złości.


Z kolei jedną z pierwszych książek, które czytałam samodzielnie, i którą zapamiętałam, bo bardzo nad nią płakałam, to były "Przygody Filonka Bezogonka" Gosty Knutsson. Rzecz jest o małym kotku Filonku, którego krótko po urodzeniu zaatakował i dotkliwie pogryzł szczur - na skutek czego kocię nie ma ogona, a jedynie kikutek. Sam Filonek odczuwa dotkliwie ten brak - ogonek jest mu potrzebny do wyrażania złości. Wprawdzie starsze koty mówią mu to nieładnie się złościć, jednak Filonek czuje, że złość byłaby mu ona potrzebna, aby skutecznie bronić się przed agresją innych. A doświadcza jej sporo. Wyśmiewają się z niego koty w rodzinnej wsi, w mieście, gdzie Filonek zostanie przygarnięty przez miejską rodzinę, również nie jest lepiej. Domowy kot budzi zawiść kotów podwórkowych i mimo jego starań, nie udaje się mu nawiązać z nimi przyjaźni. Za to kotek dużo troski i wsparcia otrzymuje ze strony swojej ludzkiej rodziny, która docenia jego zasługi i troszczy się o niego. Przekonuje się też, że brak ogona w pewnych sytuacjach może być zaletą - kiedy Filonek się gubi, dzięki charakterystycznej cesze jest go łatwo odnaleźć. Czego można się nauczyć od Filonka? Tego, żeby nie szukać akceptacji wszystkich, tylko brać ją od tych, którym na nas rzeczywiście zależy. Znać swoją wewnętrzną wartość i akceptować swoje braki (w pewnych sytuacjach mogą stać się one naszymi zaletami). Być ciekawym i eksperymentować (bo nawet jeśli przy tym nieumyślnie wejdziemy komuś w drogę, to on nam o tym z pewnością powie). Pamiętać, że złość jest potrzebna, bo służy nam do obrony siebie i dbania o swoje potrzeby. Używać poczucia humoru - ono ułatwia kontakty z innymi. Mieć zaufanie do świata - nawet, jeśli się gubimy, zawsze pojawi się ktoś, kto wyciągnie do nas pomocną dłoń.


A jakie były Wasze ulubione bajki? Jak byście teraz je odczytali?

Tatiana Cichocka, Katarzyna Miller, Bajki rozebrane, Feeria, Łódź 2009;
Tove Jansson, Kto pocieszy Maciupka?, Nasza Księgarnia, Warszawa 1980;
Gosta Knutsson, Przygody Filonka Bezogonka, Nasza Księgarnia, Warszawa 2009.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

:: Zrób to w Warszawie! :: Agnieszka Kowalska, Łukasz Kamiński

Napisanie doktoratu zaowocowało dużą ilością wolnego czasu, zwłaszcza w weekendy. Co by tu robić, aby zająć się czymś ciekawym a równocześnie odpocząć, i do tego jeszcze być w ruchu?

Zwiedzać swoje miasto. Mieszkam w Warszawie już dziewięć lat, ale cały czas poznaję nowe miejsca. Tutaj wciąż się coś dzieje. Wybór jest niekiedy bardzo trudny - dlatego w sukurs przychodzi najnowszy przewodnik wydany w Bibliotece Gazety Wyborczej, "Zrób to w Warszawie!", autorstwa Agnieszki Kowalskiej i Łukasza Kamińskiego. To książkowa wersja tekstów publikowanych co tydzień w warszawskim dodatku "Co jest grane", prezentujących najciekawsze - zdaniem dwójki dziennikarzy - miejsca współczesnej stolicy. Znajdziemy tutaj i knajpki, i galerie, i muzea, i parki, i inne lokalne ciekawostki. Napisane lekko i przystępnie (wszystkie teksty są zostały też przetłumaczone na język angielski), ilustrowane licznymi zdjęciami, z tyłu przewodnika skorowidz wszystkich miejsc z adresami, telefonami, godzinami otwarcia.



Jednak, jak to każdy wybór, i ten naznaczony jest pewną dozą subiektywności. Nie ma kilku miejsc, które osobiście uważam za ciekawe i godne polecenia. Są takie, które w mojej opinii niczym szczególnym się nie wyróżniają. A przede wszystkim - jest sporo takich, których jeszcze nie znam, lecz po przeczytaniu o nich, bardzo chcę je zobaczyć. Mój urlop się właśnie rozpoczyna - a zatem do dzieła.

Agnieszka Kowalska, Łukasz Kamiński, "Zrób to w Warszawie!, Biblioteka Gazety Wyborczej, Warszawa 2010.

niedziela, 25 lipca 2010

:: Matka Joanna od Aniołów :: Jarosław Iwaszkiewicz

Przyznaję się, że do twórczości Jarosława Iwaszkiewicza niespecjalnie mnie do tej pory ciągnęło, mimo, że jest jednym z ulubionych pisarzy mojej mamy i że kiedyś cytowała mi jedną z jego fabuł. Zdarzało się tu i ówdzie podczytać jakąś przychylną opinię o jego pisarstwie, a to obejrzałam "Tatarak" i pomyślałam, że warto by może sięgnąć - ale nie sięgałam. Aż wpadło mi w ręce w bibliotece nowe wydanie "Matki Joanny od Aniołów", o której to książce i filmie też zdarzało mi się coś tu i ówdzie słyszeć. Wpadło, wypożyczyłam, przeczytałam.

Rzecz dzieje się na Smoleńszczyźnie, w XVII wieku - do klasztoru sióstr urszulanek przybywa ksiądz Józef Suryn, jako kolejny duchowny oddelegowany przez władze kościelne do walki z dziejącymi się w klasztorze opętaniami. Ksiądz Suryn jest bardzo gorliwy i pobożny, zaangażowany w to, co robi (trudno mu nabrać dystansu do tego, co robi - stąd być może nie przepada za towarzystwem innych zakonników, którzy razem z nim przebywają w klasztorze i mają daleko większy dystans do sprawy), a przy tym jeszcze stosunkowo mało doświadczony życiowo. Do kobiet odnosi się z nabożnym szacunkiem. Łatwo też ulega wpływom. Nic więc dziwnego, że przełożona klasztoru, matka Joanna, wywiera na nim ogromne wrażenie. I nawet jeśli się okaże, iż jej opętanie polega raczej na chęci zwrócenia na siebie uwagi za wszelką cenę niż spektakularnych działaniach złych duchów, ksiądz Suryn, chcąc ratować swoją ukochaną, dopiero ściągnie na siebie prawdziwe zło...



Przy tendencji współczesnych pisarzy do pisania ogromnych elaboratów ta krótka opowieść - wydanie liczy zaledwie 170 stron - robi jednak wrażenie. Jest w niej miejsce i na pogłębiony rysunek psychologiczny głównych bohaterów, i na ważkie pytania, czym tak naprawdę jest zło? Czy działanie zła przejawia się przez spektakularne widowiska, czy też raczej podstępnie sączy ono swój jad, wykorzystując największe nasze słabości, jak chęć uznania czy pragnienie szczęścia ukochanej osoby? Jest miejsce na humor, widoczny w scenach zbiorowych w lokalnej karczmie czy ironia widoczna w szkicu postaci znudzonego królewicza czy w scenie, w której dwaj świeccy podglądają egzorcyzmy. Kontrasty - jak chociażby pierwszoplanowa scena wybuchu opętania zakonnic w kościele ze zblazowanym dostojnikiem w tle. Znaczące przedmioty - jak siekiera, która pojawia się na początku i na końcu akcji. Do tego kunsztowna forma języka, bogatego w archaizmy i stylizacje, aby jak najlepiej oddać XVII-wieczną mentalność i obyczaje. W każdym razie, po tej lekturze czuję się zachęcona do sięgnięcia po inne książki Iwaszkiewicza.

Jarosław Iwaszkiewicz, "Matka Joanna od Aniołów", Wydawnictwo Znak, Kraków 2009