niedziela, 25 kwietnia 2010

:: Piąta strona świata :: Kazimierz Kutz

Jak już się człowiek gdzieś urodzi, to trzeba z tego czerpać, bo to jest jak statecznik pod łodzią, który nie pozwala się jej wywrócić.
Kazimierz Kutz w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej"

To motto zamieszczone na okładce "Piątej strony świata", pierwszej powieści reżysera Kazimierza Kutza, wywodzącego się ze Śląska. I o Śląsku właśnie jest ta książka. Śląsku widzianym nie przez pryzmat niełatwej historii tego regionu, raz należącego do Niemiec, raz do Polski, ale przez pryzmat splotu losów najbliższych osób narratora. Dwóch jego przyjaciół, których samobójstwo pragnie wyjaśnić. Innych kolegów i koleżanek z podwórka, szkolnych ław, rodziców, krewnych, znajomych. Każda z postaci ma swoje parę pięć minut, swoje miejsce na scenie, pojawia się, zostaje oświetlona światłem reflektora, a potem odchodzi w cień (czasem jednak jeszcze padnie na nią jakaś poświata czy odblask).



Technika narracji przywodzi mi tutaj na myśl Wiesława Myśliwskiego i jego genialny "Widnokrąg", w którym również oglądamy losy ludzkie z różnych perspektyw, to bliższej, to dalszej, to oddalamy się od postaci, to podchodzimy do nich bliżej, zataczając mniejsze i większe kręgi. Jednak, podczas gdy u Myśliwskiego narracja jest wolna, pozwala na przyjrzenie się tak scenerii, jak też i występującym w niej ludziom, o tyle u Kutza na pierwszym planie znajdują się zdecydowanie ludzie i ich skomplikowane, nierzadko bolesne historie, toczące się wartkim biegiem. Zdania są krótkie, dynamiczne. Zachwyca umiejętnie wpleciona gwara - mówią nią nie tylko postaci, gwarowymi zwrotami posługuje się także sam narrator.

To, co wyróżnia powieść Kutza, jest również jej słabością. Wielość bohaterów, przedstawionych z taką samą precyzją i dokładnością, powoduje, że trudno jest ich wszystkich zapamiętać, jak również trudno jest zapamiętać powiązania między nimi. Trudno powiedzieć, kto ma być na pierwszym, kto na drugim planie. Sam narrator, chociaż pierwszoosobowy, pozostaje postacią nader tajemniczą - możemy sobie częściowo odtworzyć jego losy, jednak zbyt wiele pozostaje niewiadomych, o wiele więcej niż w przypadku opisywanych przez niego postaci. Trudno powiedzieć, czy wyjaśnienie śmierci przyjaciół i tajemnica rodzinna, którą przekazuje mu jego matka, w jakimś stopniu go zmieniają. Pozostaje niewidoczny, chociaż ten sposób narracji domagałby się właśnie skupienia uwagi na opowiadającym historię.

Kazimierz Kutz, "Piąta strona świata", Wydawnictwo Znak, Kraków 2010.

wtorek, 20 kwietnia 2010

:: Wierzenia mazurskie :: Max P. Toeppen

Gałązka urwana z brzózki stojącej przy ołtarzu na Boże Ciało, chroni domostwo przed burzą. Jęczmień na oku znika, potarty trzy razy złotą obrączką, znika. Jeśli wiosną po raz pierwszy słyszy się kukułkę, a ma się przy sobie pieniądze, nie zabraknie ich przez cały rok. Z tego rodzaju wierzeniami spotkałam się w dzieciństwie i nadal mają się one mocno, do tego każdy region ma swoje (na przykład warszawiacy wierzą, że stawianie torebki na ziemi powoduje "uciekanie" pieniędzy).

Wierzenia z Warmii i Mazur, w 1866 r. zebrał i opisał w swojej książce nauczyciel z Olsztynka, Max P. Toeppen, który w wolnych chwilach poświęcał się badaniom etnograficznym. Książka "Wierzenia mazuskie" jest jednym z ich owoców. Dwa lata temu wznowiła ją Moja Biblioteka Mazurska z Dąbrówna. Wzbogacona zdjęciami Mieczysława Wieliczko, mojego ulubionego fotografika specjalizującego się w fotografii krajobrazowej regionu (drugim jest Zbyszek Kraśnicki, który za główną inspirację obrał Warmię), jest fascynującą lekturą. Przede wszystkim - bo pokazuje lud, który w obliczu egzystencji zależącej w dużej mierze od kapryśnej pogody czy od chorób, których przyczyny wówczas jeszcze nie są znane (a lekarze traktowani z ogromną nieufnością, w przeciwieństwie do zamawiaczy i czarowników), próbuje tę niepewność obłaskawić. Lud ten próbuje wytłumaczyć sobie różne zjawiska działaniem sił nadprzyrodzonych - za nagłe wzbogacenie się odpowiada kłobuk, topniki z kolei przyczyniają się do utonięć ludzi w licznych tutaj jeziorach. Lud opowiada sobie także różne niesamowite historie. W XIX wieku nie ma jeszcze telewizorów, w związku z tym kultura bazuje zarówno na przekazach ustnych. Są to zarówno przeróbki baśni znanych w całej Europie, jak też lokalne historie, które stopniowo obrosły w fantastyczne szczegóły, jak opowieść o dwóch parach w Kalu, które zorganizowawszy sobie w czasie burzy libację w ustronnym domku poza wsią, zginęły od porażenia pioruna.



Toeppen cytuje też szeroko kolportowane w końcu ubiegłego wieku pismo "Jakuba Turowskiego klucz do bardzo ważnych tajemnic", które prezentuje wybrane formuły zamawiania, zawiera nieco numerologii (spis dni szczęśliwych i nieszczęśliwych) oraz astrologii (charakterystyka osób urodzonych w poszczególne dni tygodnia), wróżby dotyczące "dwunastek" czyli dni między Bożym Narodzeniem a Objawieniem Pańskim, a także przepowiednie dotyczące przyszłych losów Europy. Można pokiwać głową z politowaniem, że mieszkańcy Mazur z końca XIX wieku byli aż tak zabobonni. Wcale nie mniej od nas. Wiele z ich przekonań podzielanych jest nadal, tak samo, jak popularne pisma chętnie drukują horoskopy, wróżby czy domowe sposoby na wszelkie choroby. Jedynie zamawiaczy i czarowników na Warmii już nie ma...

Max P. Toeppen, "Wierzenia mazurskie", Moja Biblioteka Mazurska, Dąbrówno 2008.

piątek, 16 kwietnia 2010

:: Prowincja pełna gwiazd :: Katarzyna Enerlich

Tendencja, którą dałoby się określić, jako "życie zgodne z naturą" lub też "powrót na wieś", jest dość dobrze widoczna w blogosferze. Sama czytam kilka takich blogów, których autorzy są właścicielami chat lub domostw, dzielący się swoją codziennością. To samo dzieje się w literaturze. Zaczęło się od debiutu Małgorzaty Kalicińskiej, "Dom nad rozlewskiem", która umieściła opowiadaną przez siebie historię w gospodarskie pod Pasymiem. Chociaż dla Kalicińskiej nieistotna jest sceneria opowiadanej historii - mogłaby się ona zdarzyć tak naprawdę gdziekolwiek w Polsce - pisarka znalazła naśladowców. W jej ślady idzie Katarzyna Enerlich, która właśnie wydała drugą część przygód Ludmiły Gold, toczącą się w scenerii Mrągowa i okolic, "Prowincja pełna gwiazd" (pierwsza część cyklu nosi tytuł "Prowincja pełna marzeń"). Enerlich nie kryje zresztą swojej fascynacji Kalicińską - jej książki są wzmiankowane w obu częściach jako ulubiona lektura głównej bohaterki.



Chociaż tzw. literatura kobieca (a zwłaszcza modna w niej ostatnio koncepcja "mądrej wiedźmy" - kobiety, która ufa przede wszystkim swoim emocjom, jednak czasem kosztem niepotrzebnego komplikowania swoich relacji z innymi) nie jest moim ulubionym obszarem czytelniczym, podoba mi się w książkach Enerlich to, że potrafi w nich uwzględnić właśnie lokalną specyfikę i wpleść charakterystyczne miejsca i ludzi. Jest i Pałac Nakomiady (tu ciekawostka osobista: jego właściciel jest bratem jednej z moich byłych szefowych i z wybitną pomocą moich niemieckich przyjaciół pisałam mu kiedyś mowę powitalną dla byłego niemieckiego właściciela pałacu), jest i sympatyczna galeria z przedmiotami użytku domowego z Ruszajn (na strony której sama chętnie zaglądam), są i książki ze starymi pocztówkami z Mazur (które tak samo jak bohaterka powieści lubię oglądać), i wzmianka o Ernście Wiechercie, również moim ulubionym mazurskim pisarzu czy o stowarzyszeniu ratującym aleje drzewne, jest szersze odniesienie do relacji polsko-niemieckich. Podoba mi się też widoczny talent scenopisarski - płynna, wciągająca akcja, panowanie nad skomplikowaną fabułą (momentami jednak zbyt skomplikowaną - bohaterka okazuje się pochodzić z żydowskiej rodziny, a do tego jeszcze jest żoną Niemca: nie za dużo szczęścia naraz?). Podobał mi się sposób pokazania wątków narodzin dziecka i śmierci teściowej głównej bohaterki. Ogólne wrażenie jest takie, że część druga jest bardziej dopracowana, a przez to lepsza od części pierwszej (w przeciwieństwie do Kalicińskiej - kolejne części "Rozlewiska" sprawiały wrażenie napisanych w dużym pośpiechu).

Nie podoba mi się tłumaczenie się narratorki z tego, że jej wyborem było pozostanie w rodzinnych stronach; w książce kilkakrotnie powtarzają się też opisy spokojnego wiejskiego życia, skontrastowanego z pełnym pośpiechu życiem w mieście, które jak dla mnie były po prostu irytujące. Tymczasem dzięki internetowi i samochodom te różnice obecnie naprawdę mocno się zacierają: ludzie z mniejszych miejscowości są w stanie docierać na wydarzenia z zakresu kultury wyższej, są w stanie kupować sobie aktualne nowości książkowe czy być na bieżąco ze światem, tak samo, jak miastowi posyłają swoje dzieci na dobre studia czy na zajęcia dodatkowe. Mam porównanie: sama pochodzę z małej warmińskiej wsi, w której regularnie bywam, na co dzień mieszkam w największym mieście w Polsce. Ani prowincja nie jest taka sielankowa, ani miasto nie jest tak beznadziejne, jak chciałaby Ludmiła Gold.

Katarzyna Enerlich, Prowincja pełna gwiazd, Wydawnictwo MG, Warszawa 2010.

wtorek, 13 kwietnia 2010

szok

co innego, gdy śmierć już jest zapowiedziana przez chorobę, gdy czuje się jej milczącą obecność, a co innego, gdy zdarza się nagle. nie można zrozumieć, nie da się objąć tego rozumem. są tylko emocje. wyobrażam sobie, jak bardzo muszą cierpieć rodziny ofiar sobotniej katastrofy. jak bardzo bolesne są i będą dla nich wszystkie procedury dobitnie przypominające o tym, że tego kogoś już nie ma. jak trudne będzie usunięcie numerów z listy kontaktów w telefonie i uporządkowanie rzeczy. ile razy będą jeszcze łapać się na tym, że chcą zadzwonić, pogadać, poprosić o radę. ile będzie natrętnych myśli, przypominających o tym, czego nie zdążyliśmy w związku ze zmarłym zrobić lub powiedzieć, a gdzie z kolei posunęliśmy się za daleko. ile pojawi się smutku, że tego czy owego ta osoba z nami już nie przeżyje. jak trudno będzie powstrzymywać się od łez w każdej sytuacji, która uruchomi wspomnienia o tych, których już tutaj nie ma, a kiedy nie będzie można tak po prostu się rozpłakać. ile pojawi się pytań i wątpliwości związanych z wiarą w przypadku tych wierzących. niełatwy to czas. niełatwe uczucia. trudno cokolwiek powiedzieć. może po prostu trzeba milczeć i być.

wtorek, 6 kwietnia 2010

::Święta Warmia :: Szymon Drej



Moim znajomym z innych części Polski wydaje się bowiem, że Olsztyn leży na Mazurach. Ciągle cierpliwie tłumaczę, że to nie są Mazury, tylko Warmia. Kto chciałby zrozumieć skomplikowane dzieje historyczne, które są tego przyczyną, powinien sięgnąć właśnie po książkę Szymona Dreja "Święta Warmia".

Drej opisuje losy krainy poczynając od najdawniejszych czasów, gdy zamieszkiwały ją liczne pruskie plemiona, poprzez podbój Krzyżaków i ich rywalizację z biskupstwem warmińskim powiązanym z Polską, sekularyzację Prus i zabór pruski, następnie plebiscyt po I wojnie światowej przegrany przez polską stronę, aż po zdawkowe wzmianki o współczesności. Można z tej książki dowiedzieć się wielu interesujących szczegółów. Między innymi tego, że polskojęzyczni Warmiacy byli potomkami imigrantów z Królestwa Polskiego, a na skutek izolacji od reszty polskich ziem ich gwara zachowała elementy charakterystyczne dla XVI-wiecznego języka polskiego. Ich poczucie więzi z Polską było jednak dość mgliste, do czasu objawień gietrzwałdzkich w 1877 r. Objawienia, spowodowawszy napływ pielgrzymów z Polski, umocniły więź Warmiaków z Polską i przyczyniły się do rozwoju polskiego ruchu niepodległościowego na tych ziemiach.

Książka zwraca też uwagę na drobne, a charakterystyczne dla Warmii szczegóły. Czy wiecie, że przy niektórych warmińskich kapliczkach znajduje się sygnaturka: mały dzwonek służący do zawiadamiania mieszkańców wsi o godzinach modlitw pod kapliczką oraz o ważnych wydarzeniach (np. śmierci)? Ja nie wiedziałam. Nie zwracałam nawet uwagi na sygnaturki. Ani na to, że na Warmii jest szczególnie dużo kapliczek, więcej, niż w innych regionach kraju. Wydawały mi się naturalnym, a przez to niezauważalnym elementem krajobrazu. Tymczasem w samej mojej rodzinnej wiosce jest ich co najmniej sześć.

Autem książki jest też staranne wydanie i duża ilość ilustracji oraz zdjęć. Przyjemnie się ją czyta, ale też i ogląda - odpowiednim fragmentom tekstu towarzyszą fotografie warmińskich kapliczek, kościołów, pamiątek kultury materialnej, krajobrazów, portretów znanych postaci czy dokumentów.

Szymon Drej, Święta Warmia, Pracownia Wydawnicza ElSet, Olsztyn 2007

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

:: Mozaika rodzinna :: Maria Diatłowicka ::



Wielokrotnie próbowałam sobie wyobrazić życie moich kresowych i kaszubskich przodków. Jakie było ich życie codzienne, jak układały się ich losy - jednak nie pozostaje mi nic innego, jak zaledwie garstka wspomnień przekazanych przez nieżyjących już Dziadków i Tatę czy barwne historie mojej Mamy.

Tym bardziej zazdroszczę Marii Diatłowickiej, autorce "Mozaiki rodzinnej", tak dogłębnej znajomości losów swojej rodziny. Jestem też świadoma ogromu pracy, jaki autorka włożyła w tę książkę, spotykając się z dalekimi krewnymi i gromadząc wspomnienia na temat protoplastów rodu, które złożyły się na jej wielowątkową i barwną opowieść o tym jak potoczyły się losy potomków niemieckiego rzemieślnika, Johanna (później Jana) Reiffa, który w pierwszej połowie XIX wieku osiadł w Warszawie. Losy niejednokrotnie skomplikowane i pogmatwane, chociażby przez to, że rodzina, choć świadoma swoich niemieckich korzeni i ewangelicka, jak przystało na Niemców, równocześnie w pełni utożsamiała się z polskością i Polakami.

Poza skrupulatnym odnotowaniem biegu życia poszczególnych osób, Diatłowicka, zgodnie ze swoim socjologicznym wykształceniem, nie stroni też od szerszych charakterystyk społeczeństwa - czy są to warszawscy mieszczanie przełomu wieków czy społeczeństwo okupowanej Warszawy - które stanowią szersze tło opisywanych historii. To znakomicie ułatwiało pracę wyobraźni, jeśli chodzi o przedstawienie sobie, jak mogło wyglądać życie codzienne. Momentami ten dystans wydawał mi się jednak zbyt duży - jak na przykład w opisach wielotygodniowych pobytów mężczyzn z warstwy mieszczańskiej poza domem (który to czas był poświęcany na dość mało wyszukane rozrywki) oraz frustrację ich małżonek. Tu aż prosiłoby się zająć zdecydowane stanowisko - które autorka zresztą niejednokrotnie przyjmuje, opisując postawy swoich krewnych wobec ważnych wydarzeń historycznych targających Polską XX wieku. Tymczasem Diatłowicka tłumaczy panów, a pomija niewątpliwe cierpienie i frustrację ich małżonek.

Dzięki książce Diatłowickiej poznałam również kawałek fascynującej historii związanej ze znanymi mi miejscami współczesnej Warszawy, jak na przykład siedzibą Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Nie byłam świadoma, że to z tego budynku strzelano do namiestnika carskiego Berga, i to właśnie tutaj Rosjanie w ramach odwetu na mieszkańcach kamienicy zniszczyli pamiątki po Fryderyku Chopinie (w tym znany z wiersza Norwida fortepian). Nie byłam świadoma dwuznacznej sytuacji związanej z karuzelą przy getcie - choć korzystanie z niej było potępiane, równocześnie służyła jako miejsce przerzutowe organizacji pomagającym Żydom.

To, czego mi najbardziej brakowało, a co niewątpliwie mogłoby być dużym atutem książki i ułatwiło orientację w niej, to nagłówki stron przypominające, w którym miejscu drzewa genealogicznego aktualnie się znajdujemy. Historii zebranych w książce jest mnóstwo. Imiona się powtarzają. Szybka orientacja jest niemożliwa. Wprawdzie książka zawiera dołączony rysunek drzewa genealogicznego, ale jest on tak duży, że trudno go często składać i rozkładać.

Książka Diatłowickiej stała się też dla mnie inspiracją. Aby uzupełnić własne drzewo genealogiczne, w tej części, która jest jeszcze nieskończona i aby nadal spisywać rodzinne opowieści. Sprezentowałam też mojej Mamie gruby zeszyt i zachęcam ją, aby przelała swoje historie na papier...

Maria Diatłowicka, Mozaika rodzinna, Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2009