sobota, 29 grudnia 2012

Mól książkowy na odwyku

czyli trochę o 2012, skoro czas podsumowań nadszedł.

Ten rok zdecydowanie upłynął mi pod znakiem książek pisanych. Jego pierwsza połowa oznaczała prace nad książką branżową nr 1, "Badania w public relations", napisaną w oparciu o materiały do mojego doktoratu i wydaną w kwietniu. Druga połowa to pisanie książki branżowej "Skuteczne social media" (o mierzeniu efektów komunikacji w social media), która ukaże się na początku przyszłego roku. Pisanie książek ma tę jedyną wadę, że skutecznie wyłącza z czytania tego, co się z nimi nie wiąże. Skoro pisałam książki branżowe, zaglądałam głównie do książek branżowych. Dzisiaj uświadomiłam sobie, że ostatni raz w bibliotece byłam pół roku temu w każdym razie zmuszała mnie nieuchronnością terminu, do przeczytania książki, a co się z tym wiąże, napisania notki. Skutki: liczba odwiedzin na blogu spadła o 23%, notek było o połowę mniej niż w ubiegłych latach. Noworoczne postanowienie: czytać więcej książek, pisać więcej notek o nich :)

Drugi istotny wątek to była prywatna cyfryzacja. Od maja jestem posiadaczką czytnika książek, który znacząco przyczynił się do redukcji papieru w domu (zwłaszcza szybko dezaktualizujących się książek branżowych) i ułatwił zabieranie po kilka książek naraz w podróż. Od października dodatkowo mam tablet, który wyparł z domu papierowe wydania czasopism. Nie trzeba się już martwić, któremu współczytelnikowi ożenić egzemplarz pisma (bo szkoda wyrzucić).

Trzecia rzecz, z której zdałam sobie sprawę dopiero dzisiaj, to obcinanie wydatków na kulturę w Warszawie, widoczne też z perspektywy zwykłej mieszkanki miasta. Najpierw zredukowano bibliotekom budżety na nowości książkowe. Kiedyś moja biblioteka miała praktycznie wszystkie interesujące mnie nowości, a ja praktycznie nie kupowałam książek. Ale złote czasy się skończyły. Od października tego roku jest jeszcze gorzej: skrócono godziny pracy bibliotek o połowę. Źle się dzieje w moim mieście...

I pięć - jak dla mnie - książek 2012, czyli prywatny ranking:


A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam książkowego Nowego Roku!


niedziela, 11 listopada 2012

Cranford - Elisabeth Gaskell

Za sprawa pani Kasi Kwiatkowskiej, tłumaczki książek Elisabeth Gaskell, trafiło do mnie kolejne spolszczenie. Tym razem jest to "Cranford", zbiór szkiców, które układają się w chronologiczną opowieść - choć powieścią nie są - na temat fikcyjnego miasteczka Cranford. Materiałem wyjściowym, podobnie jak w przypadku innych powieści pani Gaskell, było życie XIX-wiecznej angielskiej prowincji. I podobnie, jak we wcześniej recenzowanych przeze mnie "Północ i południe" czy "Żony i córki", "Cranford" przejawia wszelkie charakterystyczne cechy stylu autorki - wykwintny, staranny język, angielska ironia oraz dar szczegółowej obserwacji.

W tytułowym Cranford żyją głównie wdowy i stare panny. "Królestwo Amazonek", "kobiecy patrycjat" - nie zawaha się o nich powiedzieć narratorka, bywająca w Cranford z wizytami i skrzętnie zapisująca lokalne opowieści. Mężczyzn w Cranford prawie nie ma - prawie, bo sporadycznie się zdarzają: miejscowy lekarz, kapitan, który osiada w miasteczku aby spokojnie dożyć swoich dni, sztukmistrz czy służący. Panie spędzają jednak czas głównie we własnym gronie, wizytując się i rewizytując w dokładnie określonych porach - kodeks towarzyski w miasteczku jest bardzo ściśle przestrzegany. Mała społeczność, mówiąc socjologicznie, posiada silną kontrolę społeczną, i nie inaczej jest w przypadku Cranford. Sprowadza się to do tego, że wszyscy wszystko o sobie wiedzą, i każdy każdemu patrzy na ręce. Nawet drobny nietakt potrafi - jak to w małych miejscowościach bywa - urosnąć do rangi skandalu. Cnotą szczególnie pielęgnowaną w miasteczku - skoro składa się ono z niebogatych samotnych kobiet - jest "wykwintna oszczędność". Cranford pozostaje też nieco z tyłu za najnowszymi trendami mody - do tego stopnia, że stelaż do krynoliny, czyli najnowszego krzyku mody, przez kranfordzkie panie zostaje wzięty za dziwaczną klatkę dla papugi.  

Mimo, że stereotyp starej panny lub wdowy w czasach Gaskell był jeszcze mniej przychylny tym dwóm stanom, niż jest teraz, bohaterki Gaskell budzą sympatię. Zarówno zasadnicza panna Jenkyns, jak i jej łagodna, młodsza siostra Matty, córki kapitana Browna, lady Glenmire, panna Pole - żeby wspomnieć tylko kilka z postaci. Nie ma się wrażenia papierowości i sztuczności - z kart książki wyłaniają się żywe, pełne dobra, ale też i zwyczajnych słabostek, kobiety. Chce się w Cranford pozostać na dłużej, bo całe to oryginalne towarzystwo wydaje się po prostu sympatyczne. Miłośniczkom i miłośnikom XIX-wiecznej powieści angielskiej gorąco polecam. 

czwartek, 27 września 2012

Karolina Macios - Wdówki futbolowe

Niedawny mój urlop był czasem czytania rzeczy lekkich łatwych i przyjemnych, a także nadrabiania zaległości. Bo książka "Wdówki futbolowe" Karoliny Macios jest już zaległością. Ukazała się w maju, tuż przed mistrzostwami piłkarskimi i miała być zapewne pociechą dla wielu pań sfrustrowanych tym, co na czas mistrzostw porobiło się z ich mężami/chłopakami.

Główna bohaterka książki, jest Marta, mężatka, oczekującą swojego drugiego dziecka. Zajmuje się prowadzeniem domu i pisaniem książek. Jej mąż, Wojtek, pracuje w agencji reklamowej, więc zazwyczaj w domu go nie ma - ale kiedy już jest, nie oznacza to wcale, że jest obecny dla żony i syna Kacpra (a tym bardziej, że angażuje się w cokolwiek dotyczącego prowadzenia domu). Jest obecny przede wszystkim dla swojego wielkiego telewizora, w którym non stop ogląda transmisje meczy piłkarskich, wydając przy tym przekleństwa lub dzikie wrzaski. Bohaterka coraz bardziej nie poznaje swojego męża i coraz częściej zastanawia się nad rozwodem. Póki co postanawia zrobić sobie przerwę - zostawia syna pod opieką małżonka a sama rusza w trasę spotkań autorskich po całej Polsce...


Wprawdzie 'Wdówki..." wydają mi się słabsze od debiutu Karoliny Macios, czyli "Pieskiego życie mojego kota" - książka wygląda, jakby była pisana na "zamówienie" przed zbliżającymi się mistrzostwami, nieco na siłę. Niemniej jednak i z tego tematu udało się wykrzesać parę zabawnych sytuacji i gagów. Moja ulubiona scena to wędrówek bohaterki przez nocny pociąg z Warszawy do Szczecina, a zwłaszcza obserwacji zmieniającego się stanu upojenia alkoholowego niektórych współpasażerów. Po kraju szwendają się zresztą hordy pijanych mężczyzn porykujących kibicowskie piosenki. Teraz, po Euro 2012 wiemy już, że nie było aż tak źle. Ale pośmiać się można.

Karolina Macios, "Wdówki futbolowe", Znak, Kraków 2012.

sobota, 22 września 2012

Ewa Winnicka, Cezary Łazarewicz - Zapraszamy do Trójki

To, co mnie najbardziej cieszy w chorowaniu lub pracy zdalnej z domu, to możliwość słuchania mojego radia przez cały dzień. Tak, jestem Trójkomaniaczką. Zaczęło się od listy przebojów, na którą trafiłam w pewien sobotni wieczór, dwadzieścia pięć lat temu, kręcąc gałką radia. Nie wiem, co przemówiło do mnie bardziej: sposób prowadzenia audycji przez Marka Niedźwieckiego, czy to, że było w niej mnóstwo fajnej muzyki. W piątej klasie słuchałam namiętnie "Powtórki z rozrywki". W szóstej klasie były długie jesienne wieczory po powrocie ze szkoły, w które słuchałam "Zapraszamy do Trójki" i byłam na bieżąco z wydarzeniami Jesieni Ludów w Europie. W ósmej były audycje Brzozowicza i Chmiela, nagrywanie płyt z Muzycznej Poczty UKF, a w sobotnie noce -  audycje Tomasza Beksińskiego (jaka to była kombinacja, aby postawić radio gdzieś przy łóżku i założyć sobie słuchawki na głowę, ale w taki sposób, żeby zaglądający do mojego pokoju rodzice nie zorientowali się, że nie śpię. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło: audycje w radiu wyznaczają rytm tygodnia. Wieczorami w tygodniu słucham Programu Alternatywnego i Klubu Trójki, czasem w poniedziałki trafiam też na audycję Jana Ptaszyna Wróblewskiego. W piątek jest obowiązkowo Lista Przebojów. Sobota to "Myśliwiecka 3/5/7" i "Lista osobista". I tydzień zaczyna się od nowa. Mogę się obyć bez telewizora, ale nie umiem bez radia.

W tym roku Trójka świętuje 50. rocznicę powstania, dzisiaj był też dzień otwarty (byłam na takowym kilka lat temu). Ukazują się też kolejne książki. Przeczytałam autobiografię Niedźwiedzia kupioną w prezencie mojej siostrze - ale jej nie recenzowałam, żeby siostra mogła sobie wyrobić własne zdanie :P. Ostatnio natomiast przeczytałam "Zapraszamy do Trójki" Ewy Winnickiej i Cezarego Łazarewicza czyli historię stacji opowiedzianej ustami jej dziennikarzy, w formie krótkich urywków poświęconych poszczególnym okresom czasu. I chyba udało w niej się to, co najważniejsze: oddać niekonwencjonalny, a zarazem bardzo przyjazny charakter tej stacji. Mam wrażenie, że Trójka wprowadza taki domowy, spokojny klimat. To nie jest stacja, w której dziennikarze plują słowami niczym karabin maszynowy, czy mają entuzjastyczne głosy lektorów reklam. Nawet sposób mówienia redaktorów jest dość specyficzny - szukając jej między innymi stacjami, daje się ją łatwo rozpoznać właśnie po głosach. Czytając wywiady miałam wrażenie, jakby autorzy wypowiedzi, mówili do mnie, opowiadali historie w radiowym studiu. Taki zresztą jest podtytuł książki "radio mówi swoimi głosami". Całość jest ilustrowana zdjęciami poszczególnych osób związanych z Trójką, archiwalnych radiowych dokumentów, cytatami z dyżurów telefonicznych a także anegdotami z życia stacji. Piotr Stelmach przyznał się do bycia nagabywanym przez pewną słuchaczkę, która ubzdurała sobie, że dziennikarz mówi na antenie tylko do niej, a Tomasz Gorazdowski snuje opowieści o głupawce antenowej, która dopada redaktorów w najmniej oczekiwanym momencie. Rzecz obowiązkowa dla wszystkich fanów Trójki.

PS. Podczas pisania notki w tle leci "Lista osobista".

Ewa Winnicka, Cezary Łazarewicz, "Zapraszamy do Trójki", Agora/Wydawnictwo Obok, Warszawa 2012.

środa, 12 września 2012

E L James - Pięćdziesiąt twarzy Greya

Ciekawość pierwszy stopień do piekła. Także czytelniczego.

Skoro jestem na urlopie, zachciało mi się przeczytać coś lekkiego, do tego sama książka została bardzo mocno rozpromowana w mediach, a na Woblinku trafiła się promocja. Co o niej wiedziałam, to to, że pierwotnie historia była fanfikiem (fan fiction, czyli ciąg dalszy lub wariacja na temat podstawowej opowieści napisana przez fankę/fana) do "Zmierzchu" i odpowiadała na zapotrzebowanie tych "zmierzchowiczów", którzy w relacji głównych bohaterów chcieli pogłębienia wątku erotycznego. Recenzje umieszczone w mediach dodatkowo przedstawiały książkę jako opowieść sado-maso, która urzekła gospodynie domowe w Stanach Zjednoczonych. "20 mln kobiet oszalało na punkcie pornoksiążki", pisze Katarzyna Wężyk w Wysokich Obcasach i dodaje: "wiele feministek uważa, że trylogia E.L. James przynosi kobietom więcej szkody niż pożytku, bo powiela niekorzystne dla nich stereotypy. "Pięćdziesiąt twarzy Greya" ich zdaniem sugeruje, że wszystkie kobiety tak naprawdę marzą o poddaniu się mężczyźnie, który będzie całkowicie kontrolował ich życie i podejmował za nie wszystkie decyzje, a to iście XIX-wieczny koncept. Ponadto powiela szkodliwy mit, jakoby miłość dobrej dziewczyny mogła zmienić mężczyznę, co z kolei w prostej linii prowadzi do syndromu żony alkoholika". Skoro przedstawicielki feministycznego nurtu w krytyce literackiej tak się wypowiedziały, trzeba obaczyć i wyrobić sobie własny pogląd. Tym sposobem książka "Pięćdziesiąt twarzy Greya" autorstwa niejakiej E L James trafiła do mojego czytnika. 

Historia jest banalnie prosta. Anastasia Steele, studentka literatury, w zastępstwie swojej chorej współlokatorki, przeprowadza wywiad z bajecznie bogatym Christianem Greyem do uczelnianego pisma (pan Grey jest darczyńcą uczelni). Christian Grey, poza tym, że jest bogaty, jest też niesamowicie przystojny i roztacza wokół siebie aurę tajemnicy i niedostępności. Anastasia z miejsca się zakochuje, ale wydaje się, że również pan Grey uległ jej urokowi - następnego dnia pojawi się w sklepie dla majsterkowiczów, w którym dziewczyna pracuje i będzie jej składał również inne dowody zainteresowania. I żyli długo i szczęśliwie - nie, ta historia nie ma aż takiego happy endu. Przez całą opowieść pan Grey będzie starał się nakłonić Anastasię do zgodzenia się (w pisemny sposób, w formie umowy) na relację erotyczną z różnymi urozmaiceniami typu sado-maso, natomiast bohaterka, targana wątpliwościami, będzie je na różne sposoby wyrażać i stawiać opór. Z drugiej strony, fascynacja panem Greyem będzie tak silna, że na dowód jego bardziej czułuch uczuć Anastasia będzie na plus interpretować jego niektóre słowa i gesty czy próbować tłumaczyć go trudnym dzieciństwem i faktem bycia molestowanym (?) przez starszą od niego kobietę.


Pytanie "zgodzi się, czy nie?" to pytanie, które napędza lekturę i powoduje, że książkę czyta się do końca. Właśnie to napięcie - widzimy, że pan Grey to toksyczny osobnik, ale podobnie jak Anastasia mamy ciągle nadzieję, że może jeszcze nie jest z nim tak źle, że może warto o niego zawalczyć. Druga rzecz - przełamanie tabu w literaturze erotycznej dla kobiet, jeśli wierzyć dziennikarce "WO", to czegoś takiego jeszcze nie było. Ale to jest właściwie wszystko. Książka nie jest literacko wyrafinowana. Nader szybko orientujemy się też, że mamy do czynienia z fikcją - bohaterowie są idealnie dopasowani, zawsze sprawni, pan Grey zawsze pamięta o prezerwatywach, Anastasia wciąż przygryza usta, co wciąż irytuje pana Greya. Książka jest też schematyczna - w każdym rozdziale obowiązkowo musi znaleźć się opis kolejnego efektownego zbliżenia. W którymś momencie jest już tego tyle, że zaczyna robić się nudno. Sado-maso jest z kolei tyle, ile mięsa w parówce. To raczej książkowa wersja filmików dla pań, które kiedyś były prezentowane przez Polsat w ramach erotycznych wieczorów - kolorowo i idealnie, a zarazem bardzo sztucznie. Bardziej fantazja niż rzeczywisty świat. Czemu okazała się atrakcyjna dla tak wielu (jak twierdzi wydawca w materiałach promocyjnych) z nich? To chyba to samo pytanie, czemu dwadzieścia lat temu panie tak fascynowały się książkami z serii Harlequin. Ja nie umiem na nie odpowiedzieć. Chyba nie jestem w targecie.

E L James, "Pięćdziesiąt twarzy Greya", Sonia Draga, 2012.

piątek, 7 września 2012

Edward Cyfus - Moja Warmia

Sporo z Was wchodzi na mojego bloga przez wyszukiwarkę, szukając informacji na temat Edwarda Cyfusa. I oto daję Wam kolejny powód - jestem świeżo po lekturze jego najnowszej książki, "Moja Warmia" wydanej przez wydawnictwo Retman. Jak mówią księgarze z księgarni przy olsztyńskim dworcu, w toku są prace nad nowym wydaniem "A życie toczy się dalej", które w ładnej szacie edytorskiej i tym razem w jednym tomie, ma się ukazać również nakładem Wydawnictwa Retman i też w serii "Moja biblioteka mazurska" (którą bardzo polecam wszystkim miłośnikom historii Warmii i Mazur).

Póki co, dostajemy "Moją Warmię" - opis warmińskich obyczajów, ale nie naukowy (chociaż pojawiają się w książce cytaty z pracy naukowej Anny Szyfer - materiały do której były zbierane również w mojej rodzinnej miejscowości), ale bardzo subiektywny, zapamiętany przez autora z dzieciństwa u dziadków i krewnych na wsi, a także z opowieści rodzinnych. "Nic wokół nie przypomina czasów mojego dzieciństwa", stwierdza autor, i nietrudno przyznać mu rację. Nie ma już Warmiaków, a nieliczni, którzy pozostali, zmieszali się z ludnością napływową, utracili swój język i obyczaje. Gospodarstwa z czerwonej cegły wypierane są przez podmiejskie domki z obowiązkowymi kolumienkami przed wejściem, jakich pełno w całej Polsce, albo też tynkowane, drewnianą stolarkę okienną zastępują zaś plastikowe okna. Dawne tradycje są wskrzeszane raczej okazyjnie, przy okazji dużych publicznych uroczystości, niekiedy na lekcjach w szkole zdawkowo wspomina się o dawnej historii tych ziem. Nic więc dziwnego, że autor książki, reprezentant pokolenia moich rodziców, ostatniego, które pamięta miniony świat, podejmuje próbę ocalenia go za pomocą własnej opowieści.


"Moja Warmia" jest podzielona na pięć części. Pierwsza to opis gburstwa, czyli warmińskiego gospodarstwa. Dowiadujemy się, jak były stawiane warmińskie chałupy, jak wyglądało ich wnętrze, jak była zorganizowana kuchnia, prace domowe (mycie, pranie, prasowanie), jak wyglądał pokój dzienny, jakie funkcje pełnił przydomowy ogródek czy też w jaki sposób Warmiacy robili zakupy. Cztery kolejne rozdziały przedstawiają rok w warmińskim gospodarstwie, poczynając od zimy, przez wiosnę i lato, aż po jesień. Ta kolejność nie jest przypadkowa: początek grudnia to początek roku liturgicznego a warmińska obyczajowość była wypadkową chrześcijańskich (katolickich) tradycji i przedchrześcijańskich wierzeń. Rzeczowy, chłodny opis jest przerywany anegdotkami z życia rodziny autora, przez co książka nabiera bardziej osobistego i ciepłego charakteru (którego tak brakuje dziełom typowo naukowym). Nie brakuje opisów warmińskich dań. Teksty są ilustrowane zdjęciami warmińskich krajobrazów (dużo zdjęć jakże charakterystycznych dla Warmii kapliczek, większość zdjęć autorstwa Mieczysława Wieliczki, jednego z najbardziej "warmińskich" fotografów), starych przedmiotów z kolekcji Edwarda Cyfusa, zdjęciami rodzinnymi i archiwalnymi grafikami. Książka dla wszystkich, którzy chcą się dowiedzieć czegoś więcej o Warmii, ale wolą bardziej osobisty wymiar historii.

Edward Cyfus, Moja Warmia, Retman, Dąbrówno 2012.

niedziela, 2 września 2012

Lechosław Herz - Wardęga, Klangor i fanfary

Dawno mnie tu nie było. Druga książka branżowa zabrała mi na dwa miesiące praktycznie cały czas spędzany przed komputerem. Tempo zaiste wariackie - dwie książki w ciągu jednego roku. Ale skoro wydawca na tę drugą praktycznie sam się zgłosił, do tego jest to wydawnictwo, z którym właśnie chciałam wydać książkę na ten temat, to przysiadłam i napisałam. Nie było łatwo. Moje zdrowie w ostatnich miesiącach nie było najlepsze, do tego 100% obłożenia sprawami w pracy, które nie sprzyjało twórczym wieczorom przed komputerem - ale jakoś to przetrwałam. Książka powinna  jutro wyjść do wydawnictwa.

A dzisiaj chciałabym Wam polecić lekturę w sam raz na ostatni miesiąc lata (bo jesień przychodzi przecież dopiero w trzeciej dekadzie września). Książki są dwie, bo stanowią swego rodzaju cykl. Pierwsza to "Wardęga. Opowieści z pobocza drogi", która zafascynowała mnie swoją okładką. Rosnąca na poboczu drogi cykoria, łan zboża, niebo z obłokami w tle. A w środku zapiski autora z dalszych i bliższych wędrówek po Polsce. Tu garstka faktów historycznych lub lokalnych ciekawostek, tutaj luźne osobiste dygresje, do tego okraszone zdjęciami z wycieczek.


Druga część, pod tytułem "Klangor i fanfary. Opowieści z Mazowsza" jest jeszcze lepsza, niż pierwsza. Autor postanowił się skupić wyłącznie na Mazowszu i w formie krótkich miniatur spisał opowieści zasłyszane podczas różnych wycieczek, swoje własne przygody i spotkania z ciekawymi ludźmi, a także ciekawostki  wyczytane w lokalnych przewodnikach i książkach historycznych. Całość jest ilustrowana zdjęciami wykonanymi przez autora. Ku swojemu własnemu zaskoczeniu dowiedziałam się, że za czasów PRL cenzurowano nawet mapy krajoznawcze (ale autorzy map znaleźli sprytny sposób na obejście cenzury) czy też, że określenie "bdźiel" jeszcze parę wieków nie kojarzyło się z niczym nieprzyzwoitym a oznaczało po prostu... Sprawdźcie sami. 

Niektóre historie zdradzają niezwykłą wrażliwość na piękno przyrody - tytułowa opowieść o żurawiach, które zwiastują początek wiosny, a potem koniec lata, budzi nostalgię, jeśli tylko słyszało się kiedyś głosy żurawi. Inne pokazują szacunek do mazowieckiej historii, obyczajowości, krajobrazu. Książka, podobnie jak poprzedniczka, kończy się relacją z letniego leśnego domu autora. Wydaje się, że spędzamy ten czas razem z nim i razem z nim z zachwytem patrzymy na to, co dzieje się wokół. 

Lechosław Herz, "Wardęga. Opowieści z pobocza drogi" (2011), "Klangor i fanfary. Opowieści z Mazowsza" (2012), Wydawnictwo Iskry

poniedziałek, 2 lipca 2012

Śladami sióstr Bronte

Piszę kolejną książkę branżową, więc znowu cierpi na tym moja działalność blogowa (i prywatna, i branżowa). Nie będę pewnie pisała przez najbliższe dwa miesiące często, ale postaram się bloga nie zaniedbać. Dzisiaj znowu garść wspomnień sprzed miesiąca, z podróży do Wielkiej Brytanii.

Bo skoro Wielka Brytania i okolice Manchesteru, to nie mogłyśmy sobie odmówić podróży do Haworth, rodzinnej miejscowości sióstr Bronte. Muzeum i miejscowość zwiedzałyśmy już jakiś czas temu, biografię utalentowanego rodzeństwa wszystkie (mama, siostra, ja) znamy zaś na pamięć. Książka Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej to lektura, którą każda z nas czytała chyba po kilka razy (a jak wiecie, ja nie za bardzo lubię wracać do książek). Kolejne pokolenie zaczęło się już fascynować - moja siostrzenica trzyma w Pinterest w ulubionych książkach także wiersze Emily Jane Bronte.

Tym razem naszym celem była droga, którą siostry regularnie chadzały na spacery za wieś. Po wsi poruszały się raczej niechętnie, nie tylko ze względu na swoją introwersję, ale też brud. Schludna i urokliwa dziś miejscowość w tamtych czasach nie była tak czysta - główną ulicą rwał rynsztok. Siostry Bronte kochały też przyrodę, a zwłaszcza rozległe krajobrazy brunatnych wrzosowisk, rozpościerające się za ich domem - wielokrotnie powracają one w ich książkach. Chodziły ścieżką wijącą się wśród nieużytków i wrzosowisk, wśród których z rzadka porozrzucane są samotne farmy, aż do strumienia, który spiętrza się, tworząc mały wodospad. Obecnie nazywa się go Wodospadem Bronte. Anne i Emily często się przy nim zatrzymywały. Siedząc na kamieniach mogły w spokoju oddawać się obmyślaniu kolejnych wydarzeń w tajemniczych królestwach powoływanych siłą ich wyobraźni. Legenda głosi też, że czasem zapuszczały się nieco dalej, do zrujnowanej farmy Top Withens, w których lokalizacji (ale nie budynku) umieściła Emily Wichrowe Wzgórza. Tam już nie dotarłyśmy, ale kto wie, może następnym razem?














poniedziałek, 18 czerwca 2012

AFF - o modzie inaczej

Co przychodzi Wam na myśl, gdy słyszycie słowo "moda"? Moje pierwsze skojarzenia to modelki maszerujące po wybiegach, ekscentryczne kolekcje wielkich projektantów, ale też stylizacje w popularnych kobiecych magazynach czy na blogach szafiarek. Oraz frustracja, że w danym sezonie odzież w sklepach jest praktycznie szyta na jedno kopyto i jeśli akurat nie są modne nasze ulubione kroje czy kolory, no to lipa. Zmiana stereotypu w mojej głowie dokonała się, gdy na zajęciach w Fundacji Atelier zetknęłam się z licealistami startującymi na projektowanie ubioru, miałam okazje oglądać ich prace i zdjęcia. Wówczas przekonałam się, że moda może być też sztuką. Podobne odczucia towarzyszyły mi podczas lektury pisma AFF.

Magazyn AFF został wydany przez Stary Browar i Art Stations Foundation, jako wydawnictwo towarzyszące imprezie Art & Fashion Festival, organizowanej od pięciu lat w Starym Browarze. Pismo pokazuje modę w szerszym kontekście - poprzez pryzmat kultury, historii, socjologii i psychologii. Autorami tekstów i treści wizualnych są w większości osoby, które uczestniczyły w warsztatach festiwalowych w ciągu ostatnich kilku lat. Do współpracy przy tworzeniu pisma zaproszono również doktorantki badające modę. Czy wyobrażacie sobie, że moda istniała nawet w obozach koncentracyjnych? Tym tematem zajmuje się właśnie jedna z autorek prac doktorskich poświęconych modzie. 






Magazyn prezentuje laureatów ubiegłorocznej edycji festiwalu (jak chociażby Dominikę Grzybek, autorkę "poszarpanej" sukienki czy Matrę Litarowicz-Migdal, twórczynię fascynującej biżuterii). Dokumentuje ono efekty ich uczestnictwa w festiwalu i pozwala im zaistnieć w środowisku modowym. Znajdziemy w nim również portrety interesujących przedstawicieli starszego pokolenia poznaniaków, takich jak jak bywalec poznańskich klubów, szatniarka z gejowskiego klubu czy małżeństwo kinomanów (byli już opisywani kiedyś przez "Politykę"). Ciekawy jest wywiad z Dominiką Roqueplo, autorką słynnej sukienki w grochy Magdy M. czy kostiumu noszonego przez głównego bohatera "Sali samobójców". Gdy aktor dobrze czuje się w kostiumie, to wiem, że prawidłowo wykonałam pracę. Kostium przestaje być mój, należy do aktora - mówi. Specjalne miejsce w magazynie ma jego inicjatorka - Grażyna Kulczyk, przedsiębiorca (m. in. właścicielka centrum Stary Browar) i mecenas sztuki. Do tego masa ilustracji i zdjęć (moją uwagę przykuł fotoreportaż o uczestnikach festiwalu i sesja mody w poznańskich plenerach), a także sporo cytatów o modzie, autorstwa pisarzy, poetów, filozofów i krytyków literackich. 


Komu mogłabym je polecić? Tym, którzy interesują się modą - ale nie tyle najnowszymi trendami i nowinkami, co modą w szerszym kontekście kulturowym. Tym, którzy naukowo zajmują się modą. Osobom, które z modą chciałyby dopiero związać swoją karierę, szukają inspiracji i informacji o ciekawych wydarzeniach. To pismo dla nich.

Za egzemplarz recenzencki pisma dziękuję p. Grzegorzowi Bibro z Fortis Nowy Stary Browar.

Strony źródłowe:

  1. Strona czasopisma z plikiem pdf do pobrania
  2. Strona Art & Fashion Festival

wtorek, 12 czerwca 2012

Dom Elizabeth Gaskell

Udało mi się pojechać po pracy na zajęcia w centrum Warszawy i po zajęciach bezpiecznie wrócić do domu. Zważywszy na to, że po Foksalu rosyjscy kibole gonili się z polskimi, jeden z prowadzących zajęcia został uderzony na ulicy przez jakichś podejrzanych osobników, a na Chmielnej polscy kibole tłukli się z policją, powrót nie zapowiadał się łatwy. Na szczęście jestem już bezpieczna w swoich własnych czterech ścianach. Nie, nie oglądam meczu. Można się jednak zorientować w sytuacji po wrzaskach i rykach dobiegających z innych okien.

Wspominam moje niedawne podróże. Parę dni temu wróciłam z urlopu spędzonego w Wielkiej Brytanii. Zwiedziłam trzy miejsca, związane z literaturą i o nich chciałabym Wam opowiedzieć w kolejnych postach. Jednym z tych miejsc był dom Elizabeth Gaskell, angielskiej pisarki żyjącej w latach 1810-1865. Urodziła się ona w Chelsea na przedmieściach Londynu, większość dzieciństwa spędziła jednak u ciotki w Knutsford. W roku 1832 wyszła za mąż za unitariańskiego pastora, Williama Gaskella, który udzielał się również jako pisarz. Gaskellowie osiedlili się w Manchesterze, tutaj przyszły na świat ich dzieci i powstały kolejne książki pisarki - m. in opisywane przeze mnie "Północ i południe" oraz "Żony i córki". Kiedy moja siostra zapytała mnie, co chciałabym zwiedzić w okolicy jej domu, pomyślałam, że może warto by było poszukać śladów pani Gaskell w Manchesterze. Przez internet trafiłyśmy na stronę domu pisarki, okazało się, że podczas naszego pobytu w Anglii akurat będzie on otwarty dla zwiedzających! I tak w niedzielne deszczowe popołudnie trafiłyśmy na ulicę Plymouth Grove, pod numer 84.

Pod tym adresem znajduje się budynek, w którym pisarka mieszkała wraz ze swoją rodziną w latach 1850-1865. To tutaj napisała niemal wszystkie swoje powieści. Budynek obecnie stoi na małej parceli i jest otoczony typową miejską zabudową, lecz kiedyś przylegał do niego duży ogród, a okolica była pełna zieleni - półtora wieku temu były to już przedmieścia Manchesteru. Pisarka chętnie spędzała w nim czas, cieszyła się, że może przebywać na dworze, w otoczeniu zieleni, i nie musi wkładać czepca (czepiec, ówczesne nakrycie głowy, należało nosić wychodząc poza dom). Budynek miał wiele sypialni, zwłaszcza, że państwo Gaskellowie prowadzili bujne życie towarzyskie, obracali się w kręgach innych pisarzy, ale też innowierców i reformatorów społecznych. Zatrzymywali się u nich m.in. Charles Dickens, Harriet Beecher Stowe czy amerykański pisarz Charles Eliot Norton. Trzykrotnie gościła tutaj też Charlotte Bronte, z którą Elizabeth Gaskell była zaprzyjaźniona w ostatnich latach życia Charlotte. Po śmierci pisarki i jej męża, w domu nadal mieszkały ich córki, a po ich śmierci trafił w prywatne ręce. W drugiej połowie ubiegłego wieku wykupił go uniwersytet w Manchesterze i urządził tutaj akademik, co przyczyniło się do dalszej dewastacji obiektu. Jak wiadomo, imprezujący studenci do najłatwiejszych lokatorów nie należą.

Obecnie budynek jest własnością Funduszu Historycznych Budynków w Manchesterze (Manchester Historic Buildings Trust), który po kawałku odnawia wystrój wnętrza i stara się o dalsze dotacje na remonty oraz odtworzenie wystroju wnętrza z czasów Elizabeth Gaskell. Jak mówią kustoszki, nie będzie to łatwe zadanie, gdyż jedyne zachowane fotografie pokoi pochodzą z czasów, gdy w domu mieszkały córki pani Gaskell - a zatem sporo było już zmienione.





Gdybyście kiedyś byli w Manchesterze w pierwszą niedzielę miesiąca, koniecznie wybierzcie się na Plymouth Grove, 84. Naprawdę warto! Panie kustoszki są bardzo dobrym źródłem informacji i potrafią ciekawie opowiadać. Były zaskoczone, skąd w dalekiej Polsce wiedzą o Elizabeth Gaskell - więc powiedziałam, że dzięki publikowanym u nas biografiom sióstr Bronte, w których pani Gaskell jest zarówno opisywana jako przyjaciółka Charlotte, jak też cytowana jako autorka pierwszej biografii Charlotte i jej rodzeństwa. Moja siostra zasugerowała wręcz, że dlatego może warto byłoby tutaj nawiązać współpracę z Towarzystwem Bronte i poprosić ich o upowszechnianie informacji w domu rodziny Bronte, jednym z najbardziej uczęszczanych muzeów literackich w Wielkiej Brytanii. Panie kustoszki ujęły mnie też swoją gościnnością. Gdy na chwilę oderwałyśmy się od podwieczorku, aby zwiedzić górę muzeum w większej grupie, po powrocie zastałyśmy ciasto zapakowane w folię i dostałyśmy ciepłą kawę zamiast tej, która zdążyła już wystygnąć.

Odnośniki:
1. Biogram Elizabeth Gaskell - Wikipedia
2. Oficjalna strona domu Elizabeth Gaskell
3. Strona domu Elizabeth Gaskell na Facebooku

czwartek, 24 maja 2012

Kupiłem czarny ciągnik...

Pisałam  o planach kupienia czytnika na Targach Książki? No to kupiłam. Kindle Keyboard 3 G. 

Powodów było kilka: za dużo papierowych książek i czasopism w domu. Pierwsze jeszcze jakoś wyglądają na półkach, z tymi drugimi nie ma co później robić. Wyborcza nadaje się jeszcze do wycierania pędzli z farby olejnej, ale taka Polityka, wydawana na śliskim papierze, czy W Drodze, które ma format małej książeczki? Do tego wygoda - już nie trzeba wozić ze sobą kilku książek w walizce, wybierając się w podróż. A także możliwość ściągania amerykańskich książek branżowych. Nie, nie potrzebuję ich zbierać na półkach - książki o nowych technologiach bardzo szybko się starzeją. Z drugiej strony, warto być na bieżąco. No i ostatecznie - spodziewany debiut Amazona w Polsce. Miał nastąpić już w kwietniu, ale źródła internetowe mówią o przełożeniu go na lipiec.  

Kupiłam, zaczęłam czytać moje ulubione czasopisma, ściągnęłam dwie książki i trochę spostrzeżeń już mam. Wygoda używania. Zaprenumerowane gazety przychodzą same (kasa też się ściąga sama). Niektóre czasopisma - np. W Drodze - są nawet tańsze, niż w papierze. Kupowanie książek jest banalnie proste. Dobra kontrastowość ekranu, co miało dla mnie znaczenie - muszę czytać w okularach (dlatego wolałam czytnik niż np. iPada). Czytnik pamięta, w którym miejscu w danym pliku skończyliśmy czytanie, więc, gdy otwieramy plik ponownie, od razu wrzuca nas na odpowiednią stronę.


Minusem jest brak obrazków, przez co trudniej mi zapamiętać poszczególne teksty z czasopism. Jest mi też trudniej pamiętać poszczególne teksty, skoro wszystkie wyglądają dokładnie tak samo. Kolega z pracy się śmieje, że jesteśmy za starzy na czytniki ;) Kolejny minus to brak współpracy z niektórymi routerami - mój router domowy się na czytnik wypiął i ani koledzy informatycy, ani dostawca internetu nie są w stanie rozwiązać tej fascynującej zagadki. Na fabrycznym wifi wszystko działa. Na szczęście książki można też wgrywać na czytnik po kablu tak, jak pliki na pamięć USB. Problemem są faktury - książkę z Amazona mogę kupić tylko w Kindle Shop w Stanach, w Amazonach europejskich już nie, a w związku z tym nie dostanę za nią faktury (trzeba czekać na ich debiut w Polsce). Polscy wydawcy nie są też do czytników przekonani, a VAT jest wysoki - i tak ceny e-książek są zbliżone do książek papierowych. Mało jest też polskich książek specjalistycznych. 

A Wy? Macie, używacie? Jak Wasze wrażenia? A jeśli nie - dlaczego nie?

wtorek, 22 maja 2012

Steve Jobs - Walter Isaacson

W branży internetowej tej książki nie wypadało nie kupić i nie przeczytać od razu, ledwo tylko się ukazała. Jednak ja, jako osoba chodząca własnymi ścieżkami, nie czułam tutaj stadnego pędu i przeczytałam ją w swoim czasie. Zapalenie gardła spowodowało, że kilka wieczorów pod rząd musiałam spędzić w domu, więc była to idealna lektura.

Jeśli chodzi o produkty Apple, to nie jestem fanatyczną wyznawczynią. Firma kojarzyła mi się  z wieszającymi się Macami w redakcji, w której na studiach pracowałam. Komputery wieszały się zwłaszcza na słownikach, więc większość dziennikarzy omijała ten krok i liczyła na własny łut szczęścia oraz na czujność korekty. Do czasu, gdy jedna z koleżanek nie podpisała zdjęcia słowem "rzaden". Kierownika działu miejskiego trafił szlag i porozwieszał wszędzie pełno kartek z napisami "Jeśli nie wiesz, jak działa słownik, powie ci twój kierownik". Kazanie na kolegium też było. Wiele lat później, gdy już pracowałam,  zapanował szał na iPody. Sama koło nich chodziłam. Były ładne, tylko ... drogie i ostatecznie się nie zdecydowałam. Potem były iPhony i iPady. Nie mam jeszcze żadnego, ale z uwagą słucham tego, co mówią ich użytkownicy o komforcie ich używania. Zwłaszcza, że wiele produktów w branży nowych technologii jest brzydkich, w myśl zasady, "nieważne, jak wygląda, ważne, że działa". To, co robi Apple, jest ładne. Przyciąga wzrok, zachęca do wzięcia do ręki. A do tego jest łatwe w obsłudze. Byłam zaskoczona, gdy nagle ogłoszono, że Steve Jobs odchodzi ze swojej firmy - nic nie wiedziałam o jego zdrowiu, ale pomyślałam, że nie zostawia się tak świetnie prosperującego biznesu bez bardzo ważnego powodu. I parę miesięcy później rozeszła się wieść o jego śmierci. Ciekawość spowodowała, że sięgnęłam po jego biografię, gdy okazało się, że jeden z kolegów może mi ją pożyczyć.

Sam rozmiar książki Waltera Isaacsona może odstraszać. Najlepiej zabrać się za nią w momencie choroby, gdy musimy kilka wieczorów pod rząd przesiedzieć w domu - najlepiej czyta się ją większymi partiami. Poznajemy tutaj życie Steve'a Jobsa od początku - historii związanej z jego adopcją i narodzinami - aż niemal po sam kres, który zostaje przez autora potraktowany z wyjątkową dyskrecją (bardzo puentą książki jest rozmowa z jej bohaterem na temat życia po śmierci). Widać solidną pracę biograficzną - dzięki niej historia jest bardzo realistyczna i szczegółowa, możemy też obejrzeć Steve'a Jobsa oczami innych ludzi. Widać też z jednej strony duży podziw autora dla swojego bohatera, z drugiej natomiast - chęć odmalowania go takim, jakim był, i w dobrym, i w złym. Łącznie z takimi szczegółami, że w młodych latach nie dbał o higienę osobistą na tyle, że wzbudzało to zgryźliwe komentarze jego otoczenia.

Większa część opowieści Isaacsona jest poświęcona, rzecz jasna, Jobsowi jako biznesmenowi - od czasów pierwszej firmy założonej w garażu po czas, w którym zarządzał międzynarodową firmą, którą znowu wyprowadził na prostą. Dużo mniej mówi się o jego relacjach z innymi ludźmi, ale tych prywatnych - gdzieś w tle przewijają się jedni i drudzy rodzice, przyrodnia siostra, żona i trójka dzieci. Sporo jest o zmaganiu się z chorobą. Wszystkie swoje najważniejsze produkty Jobs tworzył już po pierwszym ataku choroby i cofnięciu się jej. Z pasją i zaangażowaniem, dbałością o najdrobniejszy detal, zwracaniem uwagi na komfort obsługi i intuicyjność. Równocześnie były to produkty pierwsze w swoich kategoriach. Przed iPhone nikt nie pomyślał o tym, że telefon może mieć dotykowy ekran.

Jednak nowotwór tak łatwo nie odpuścił... Pomyślałam sobie, czytając tę dalszą część, że chociaż Jobsa było stać na najnowocześniejsze kuracje i najlepszych lekarzy, nie zatrzymało to postępów choroby. Tak, jakby każdy miał wyznaczony swój czas. Nie uchronił się też przed depresją, w którą bardzo często popadają osoby z nowotworami. Był rozdarty między świadomością nadchodzącego kresu, a nadzieją, że może to jeszcze nie koniec. Było mi też smutno, gdy opowieść się skończyła - przez te kilkaset stron zdążyłam polubić bohatera (choć zapewne trudno mi by było być podwładną takiej osoby).

Po lekturze jestem też bardziej skłonna sięgnąć po któryś produkt na "i"...

Walter Isaascon, Steve Jobs, Insignium, Warszawa 2011.

niedziela, 20 maja 2012

Oczami psa - Alexandra Horowitz

To skoro już jesteśmy przy klimatach dominikańskich, będzie w dalszym ciągu o psach. (Dla niewtajemniczonych: Dominicanes, czyli Domini canes to w dowolnym tłumaczeniu także "Psy Pańskie". Matka założyciela zakonu, czekając na narodziny swojego synka, też śniła o psie...)

Wróćmy do wątku głównego. Otóż przeczytałam ostatnio, chorując na zapalenie gardła, taką dość sympatyczną książkę popularnonaukową napisaną przez Alexandrę Horowitz. "Oczami psa. Co psy wiedzą, myślą i czują" to rzecz o naszych czworonożnych pupilach. Bardzo ciekawa jest historia, jak mogło wyglądać udomowienie psów przez ludzi - pewien z badaczy wykonał eksperyment na lisach, dobierając i krzyżując ze sobą te, które najmniej bały się ludzi. Ciekawe jest samo psie postrzeganie świata - dominującym zmysłem jest tutaj, całkiem inaczej, niż u człowieka, węch. Pies, liżąc swojego właściciela po twarzy, po rękach czy po stopach, po prostu go rozpoznaje. Upewnia się, że to ta sama osoba. Gubi się, gdy właściciel np. wsiada na rower i zaczyna się szybko poruszać. Dla psa to już nie jest jedna i ta sama osoba. Nie wiem, czy pamiętacie niedawną historię z Polski, kiedy to pies zaparł się, że nie wsiądzie do autobusu. Spostrzegł to kierowca i obudziło to jego czujność. I faktycznie, niedługo później kierowca zauważył ogień w okolicy silnika. Na szczęście udało się wszystkich ewakuować. To przykład czułości psiego węchu. Pies wywąchał, że coś jest nie tak, zanim jeszcze ludzie cokolwiek zauważyli.


Ale to, co w tych zwierzętach jest najbardziej fascynujące, jest umiejętność odczytywania ludzkich emocji. Ponieważ mamy oczy z ciemnymi źrenicami i widoczną białkówką, pies jest w stanie bardzo szybko się zorientować, na co kierujemy swój wzrok. Psy są też bardzo zainteresowane ludźmi. Być może właśnie dlatego je udomowiliśmy. Są one też bardzo towarzyskie. Mają swój własny język gestów i rytuałów - na przykład ukłon na dwóch przednich łapach oznacza zaproszenie do zabawy. Psy dokładnie wiedzą, jaka jest różnica między zabawą i atakowaniem się, a jeśli w zabawie któryś za bardzo skubnie współtowarzysza, "przeprasza" i zabawa toczy się dalej. Wiedzieliście? Ja nie. Nie wiedziałam również tego, że pies wybiera sobie jednego przywódcę stada, jest nieprawdziwa. Psy nie tworzą ściśle hierarchicznych stad, tak jak wilki. A zatem, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o psach - bardzo polecam.

Alexandra Horowitz, Oczami psa. Co psy wiedzą, myślą i czują, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2011.

sobota, 12 maja 2012

III Warszawskie Targi Książki

W tym roku postanowiłam przezwyciężyć swoją awersję do bardzo zatłoczonych miejsc i wybrałam się na III Warszawskie Targi Książki. Motywacji miałam kilka: spotkanie znajomych autorów, kupienie książek młodzieżowych dla mojej chrześniaczki no i oczywiście książki, książki, książki... Tak swoją drogą: Marlow, przekonałaś mnie ;)

Warszawskie Targi Książki odbywają się w Pałacu Kultury i Nauki. Atutem tego miejsca jest łatwy dojazd z każdego punktu Warszawy (i z Dworca Centralnego), jednak jako centrum targowe ma ono wiele minusów: jest ciasno i duszno, do tego nawigacja po obiekcie nie jest łatwa. Chociaż mam dobrą orientację przestrzenną, chwilę zajęło mi połapanie się w rozkładzie sal i stoisk. Dobrym wyborem jest z pewnością pójście na targi zaraz po otwarciu czyli po 10:00, bo wtedy można jeszcze w miarę swobodnie przeciskać się między stoiskami. Około 11:30 zaczyna się już większy ruch, a ok. 14:00, kiedy wychodziłam, działy się już sceny dantejskie. Tak wyglądało wejście...
Dużym atutem udziału w Targach są oczywiście książki. Dużo książek i wydawnictw w jednym miejscu, można chodzić i oglądać, oglądać, oglądać... A także kupić w dobrej cenie (nawet nieco taniej niż w najtańszych księgarniach internetowych). Opuściłam dzisiaj targi z dwoma książkami Lechosława Herza, "Wardęga. Opowieści z pobocza drogi" i "Klangor i fanfary" za 66 PLN obie (po cenach rynkowych byłoby 94 PLN). Jeśli ma się chwilę szczęścia, można nawet porozmawiać z ludźmi z wydawnictw. Do tego człowiek widzi podobnych sobie maniaków stojących z nosami w książkach (niektórzy je wąchają!), rozglądających się po półkach, a w końcu - dźwigających ciężkie siatki - i ma świadomość, że nie jest jedynym zwariowanym książkowym molem na świecie. To bardzo miłe uczucie.

No i to, co jest w targach fajne, to możliwość spotkania autorów książek na żywo. Jeśli ktoś lubi zbierać autografy, może ustawiać się po nie w kolejkach. Jeśli autor/ka nie jest oblegany, można nawet zamienić sobie parę słów. To zawsze jest frajda, zobaczyć na żywo kogoś, kto napisał naszą ulubioną książkę. Usłyszeć, jak mówi i co mówi. W końcu komunikacja werbalna - książki - to niewielki ułamek naszej komunikacji ;)

Spotkanie z pisarzami - od lewej Kasia Enerlich, Krzysiek Beśka, ja. Moja legendarna niepamięć do twarzy dała o sobie znać, bo na pierwszy rzut oka nie poznałam Krzyśka i jeszcze pytałam o niego Kasię ;-)

Jolanta Kwaśniewska. Ma bardzo ekspresyjna mimikę, trudno było zrobić jej ostre zdjęcie (zwłaszcza komórką).

Ksiądz Adam Boniecki podpisuje swój zbiór felietonów na stoisku Tygodnika Powszechnego. Na zdjęciu tego nie widać, ale kolejka była dłuuuuuga...

Olga Tokarczuk, w swojej nowej fryzurze, którą sama określiła jako "plica polonica" (niektóre formy kołtuna były protoplastą dredów). W przerwie w podpisywaniu książek udzielała wywiadu. 

Targi miały także swoje liczne minusy:

  • O PKiN jako miejscu niezbyt nadającym się na targi, już napisałam.
  • Dziki tłum. Nie da się w spokoju oglądać książek, bo co chwila ktoś cię potrąca albo na ciebie wchodzi.  Dla mnie, jak na introwertyka przystało, jest to prawdziwe nieszczęście. Po dwóch-trzech godzinach w takim miejscu czuję się jakbym cały dzień kopała rowy. Dlatego o wiele bardziej wolę kontakt z książkami w miejscach typu księgarnia Traffic - dużo przestrzeni, dobrze zaprojektowane meble na książki, mogę tam błądzić godzinami (i często z czymś wychodzę, a moje samopoczucie pozostaje dobre). Przez to nie da się też dokładnie obejrzeć oferty wszystkich wydawnictw, i większych, i mniejszych. Niestety, trzeba wybierać.  
  • Wiele stoisk jest za małych, książki są za ladami, nie da się do nich podejść i samodzielnie oglądać. Tymczasem obsługa tak naprawdę jest mi potrzebna wtedy, kiedy mam dodatkowe pytania: chcę sama brać książki w ręki, oglądać i decydować, co dalej. 
  • Rodzice z bardzo małymi dziećmi. Ciągle trzeba patrzyć pod nogi, aby nie rozdeptać jakiegoś małego człowieka. Do tego stoiska z książkami dziecięcymi są porozrzucane - tak, jakby nie można było zrobić jednego kącika tematycznego, a do tego jakiegoś miejsca, gdzie rodzice z dziećmi mogą na chwilę usiąść i odpocząć oraz kąta, gdzie dzieci mogą bawić się pod opieką jakiegoś dorosłego, a rodzice w tym czasie ruszyć w obchód po stoiskach. Absolutnym kuriozum był jednak koleś, który władował się z wielkim wózkiem dziecięcym do sal wystawowych i jeszcze miał pretensje, że wszyscy inni ludzie za wolno chodzą! Rozumiem, że jakoś trzeba przekazać dzieciom miłość do książek, ale targi to nienajlepsze miejsce dla małych ludzi. Sama po raz pierwszy byłam na targach książkowych mając lat 25, a molem książkowym zostałam dużo, dużo wcześniej...
  • Brak terminali płatniczych na wielu stoiskach, i to dużych wydawnictw (co ciekawsze, te mniejsze miały). Gdyby nie brak terminala, kupiłabym dzisiaj czytnik, za którym już od jakiegoś czasu chodzę. To jest porażka, że w XXI wieku na targach książki płaci się gotówką! 
Po targach chciałam się jeszcze wybrać na konferencję blogerów Ugotuj.to, ale infekcja, która prześladowała mnie w poniedziałek i z którą wydawałoby się, mam już spokój, nieoczekiwanie wróciła. Z powodu narastającego bólu gardła musiałam jechać do domu :(

środa, 9 maja 2012

Moment niedźwiedzia - Olga Tokarczuk

Rozczarowały mnie marketingowe zapowiedzi tej książki. Była mowa o tym, że będzie to książka nowa, tymczasem okazała się ona zbiorem tekstów drukowanych już wcześniej w różnych innych miejscach - książkach innych autorów i czasopismach.

"Moment niedźwiedzia" to zresztą zbiór tekstów dość nierówny. Niektóre nie pozostawiły we mnie śladu, a inne z kolei bardzo zmusiły do myślenia. Tak jak otwierający zbiór tekst "Jak wymyślić heterotopię. Gra towarzyska". Moja pani promotor ze studiów magisterskich, która miała z nami fakultet o utopiach, byłaby zapewne nim zachwycona (aż chyba skseruję i jej podeślę). Heterotopia, w tłumaczeniu pisarki to bowiem miejsce inne niż świat, który znamy. Z kolei atopia oznacza tutaj świat nietypowy (mi bardziej kojarzy się z chorobą skóry). I Tokarczuk pokazuje tutaj swoją wizję takiego innego świata - bez granic i paszportów, z partnerskimi relacjami z innymi żywymi istotami, ludzie dobierają się we wspólnoty, nie zaś rodziny, płeć nie jest opozycją "męskie" i "żeńskie" ale kontinuum (cechy biologiczne nie są łączone z psychologicznymi), możliwość rozmnażania się jest zaszczytem a nie powszechnym prawem, wyznawana religia jest takim samym tabu jak wysokość pensji, itd. Czytając to, myślałam z jednej strony o naszych ograniczeniach - bo sami dopiero odkrywamy, że fakt bycia kobietą lub mężczyzną nie oznacza automatycznie, że będziemy wyposażeni w takie to a takie cechy charakteru. A z drugiej - o tym, że faktycznie posiadanie dzieci jest rzeczą tak wyjątkową, że dopiero takie abstrakcyjne zanegowanie powszechnego prawa do rozmnażania się pokazuje, jaka jest to ogromna odpowiedzialność i wysiłek, wychowanie nowego człowieka. Przyszło mi w tym miejscu na myśl, że książka Michaela O'Briena, "Dziennik zarazy", która pokazuje świat od całkiem innej strony - taki, w którym lewicowy światopogląd przerodził się w totalitarną ideologię, też dobrze wpisuje się w ten nurt.


Dwoma dla mnie ciekawymi tekstami są "Nieskończenie wielkie pogranicze" oraz "Dwanaście obrazków z Wałbrzycha, Nowej Rudy i okolic. 1996". Olga Tokarczuk opisuje w nich Krajanów, wieś w okolicach Nowej Rudy, w której obecnie mieszka. Wyznaje, że książka "Dom dzienny, dom nocny" była próbą stworzenia własnego mitu założycielskiego miejsca, w którym przyszło jej żyć. I muszę przyznać, że ten mit ma swój urok. Byłam pod takim wpływem tej książki, że z jej powodu chciałam zobaczyć Krajanów, choćby przejazdem. Niestety, byliśmy tam w ciepły letni dzień, zachodzące słońce i bujna zieleń drzew w niczym nie przypominały ponurych zimowych dni, z którymi kojarzyła mi się sama książka. Podobnie zresztą było w Haworth, do którego również trafiłam w pogodny letni dzień - miejscowość swoim klimatem w niczym nie przypominała ponurej atmosfery nakreślonej przez Elisabeth Gaskell, a potem powtarzanej przez kolejnych biografów sióstr Bronte.

Śmiałam się też z "Małego stronniczego przewodnika po Polsce dla Niemców z racji wstąpienia do Unii Europejskiej". Wiele obserwacji pokrywa się z tym, co o Polakach pisał Steffen Moller. Religijność, nauka, ponure i indywidualistyczne usposobienie czy skłonność do tworzenia mitów (na przykład w postaci mesjanizmu narodowego). 

Za to oberwało się od pisarki Kościołowi katolickiemu. Za stosunek do zwierząt. W tekście o heterotopiach jest też mowa o świecie, w którym zwierzęta traktowane są jak równoprawne istoty, z szacunkiem. Z kolei powieść "Prowadź swój pług przez kości umarłych" pokazuje symbiozę lokalnego kółka łowieckiego i miejscowego proboszcza - w tej powieści dobrze widać absurd całego zjawiska. Chociaż Tokarczuk przywołuje też świętych, którzy upominali się o zwierzęta, jak chociażby św. Franciszek, zwraca uwagę, że nie był to pogląd dominujący, obowiązywało raczej dosłowne rozumienie słów "czyńcie sobie ziemię poddaną". Na szczęście, to się też zmienia, chociaż może jeszcze zbyt wolno...

***
W sobotę Targi Książki. Wybrałam się raz, kilka lat temu. W mediach było przedstawiane jako wielkie wydarzenie, zawsze o tym marzyłam, po przyjeździe do Warszawy postanowiłam to marzenie zrealizować. I doszłam do wniosku, że to nie dla mnie: za duży ścisk, za dużo ludzi, po paru godzinach kręcenia się po PKiN wyszłam stamtąd jak wypuszczona przez wyżymaczkę, a promocji jakichś rewelacyjnych nie było. Moja introwertyczna natura preferuje jednak spokojniejsze formy kontaktu z książkami ;)

Olga Tokarczuk, Moment niedźwiedzia, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012.

poniedziałek, 7 maja 2012

Ludzie 8 dnia - Krzysztof Pałys OP

Skoro już zeszło na tematy podróżnicze, oto kolejna opowieść z drogi. Sam pomysł jest dość niekonwencjonalny - oto dwóch młodych dominikanów wyrusza z Krakowa autostopem do Macedonii, do Skopje, miejscowości, w której urodziła się Matka Teresa, potem zaś w ten sam sposób do Krakowa wraca. Zakonnicy obserwacje spisują w formie notatek w telefonie komórkowym, a po powrocie nadają im dłuższą, bardziej literacką formę. Tak powstała ta niewielka książeczka, zapis 8-dniowej podróży.

To, podobnie jak w przypadku Jacka Hugo-Badera, zapisy spotkań z ludźmi napotkanymi na trasie. Jednak zakonnicy nie starają się być reporterami - nie przygotowują się do podróży chłonąc informacje o poszczególnych krajach, nie biorą przewodników, nie nastawiają się na zwiedzanie. Ważny jest dla nich cel - chcą dotrzeć do Skopje i stamtąd wrócić, ale też ważni są dla nich ludzie, którzy staną na ich drodze. Ich nierzadko poplątane historie, wręcz takie, które katolickim księżom mogą postawić włosy na głowie, jak chociażby opowieści wyznawcy reiki. Czy spotkanie z polskimi dresiarzami, którzy okazują się mimo groźnego dość przyjaźnie do księży nastawieni. Ta podróż jest dla nich przede wszystkim nauką otwartości - aby spotkać się z ludzi, jakimi są, aby nie próbować na siłę wygłaszać pouczeń czy moralizować (autor przyznaje, że parę razy gryzł się w język), a tylko gdzieś przy okazji dać proste świadectwo wiary - zapewnić o modlitwie, wręczyć obrazek, powiedzieć coś bardzo osobistego. Jednak do niczego nie zmuszać ani nie nakłaniać. Krzysztof Pałys pisze otwarcie o sytuacjach, które wzbudzały w nim lęk czy niepewność i o tym, jak powodowały, że jeszcze bardziej wierzył, że jednak Ktoś nad tym czuwa.


I poza tym, że ta książka jak najbardziej jest zapisem podróży, można też odczytywać ją jako metaforę naszego życia. Podróży, która ma swój początek i koniec. W której wydarzy się niejedna zmiana planów, niejednokrotnie będziemy musieli zmienić trasę, a nawet jeśli się zgubimy, będzie to miało też i swoje dobre strony. W której spotkamy mnóstwo ludzi, przeważnie życzliwych - jeśli sami potraktujemy ich z otwartością, ale też i w której doświadczymy niszczycielskiej siły zła (bohaterowie Krzysztofa Pałysa wciąż zmagają się ze skutkami ostatniej wojny na Bałkanach, chociaż minęło już 20 lat). I w której - jeśli jesteśmy wierzący - będziemy uczyć się, aby jeszcze bardziej wierzyć, jeśli zaś nie wierzymy - będziemy zapraszani do tego, aby uwierzyć. A wszystko to podane w lekkiej, przystępnej formie (dobry odpoczynek po cięższej gatunkowo książce Jacka Hugo-Badera). Bardzo podobał mi się też pomysł okraszenia książki rysunkami na podstawie zdjęć - pomyślałam sobie, że tak rzadko spotyka się jakąkolwiek grafikę w książkach dla dorosłych, a szkoda.

Jeszcze taka ciekawostka dotycząca autora. Prowadzi on całkiem ciekawą stronę dotyczącą duchowości. Znajduje się tam też dział lżejszy, z zabawnymi filmikami o dominikanach. Nad "Szopką" zdarzyło mi się popłakać ze śmiechu, zwłaszcza, że znam niektóre występujące w niej osoby. To zestawienie w każdym razie mówi sporo o samych dominikanach jako zakonie - poważnie podchodzą do tego, co robią (o czym świadczy to, że starannie odprawiana liturgia w mojej dominikańskiej parafii powoduje przepływy wiernych z innych okolicznych parafii i czarną rozpacz proboszczów), ale równocześnie mają poczucie humoru i dystans do samych siebie. Taka jest też właśnie książka "Ludzie 8 dnia" - znajdziecie w niej sporą garść poważnej refleksji, nawiązań do innych autorów, namysłu autora nad światem, wiarą i sobą, ale również lekkie i śmieszne fragmenty.

Krzysztof Pałys OP, Ludzie 8 dnia. Autostopem do Matki Teresy, W Drodze, Poznań 2012

piątek, 4 maja 2012

Dzienniki kołymskie - Jacek Hugo-Bader

Tutaj z kolei zadziałał na mnie marketing "Gazety Wyborczej", bo zdjęcia i fragmenty tej książki były wcześniej publikowane na jej łamach. Były tak sugestywne, że zechciałam zajrzeć do książki. I zerknęłam - niewiele brakowało, aby nasze spotkanie z kolegą we "Wrzeniu Świata" przerodziło się w spotkanie czytelnicze, on zaczytał się w książeczce Mariusza Szczygła, ja nie mogłam się oderwać od reportaży Jacka Hugo-Badera.

Kołyma. Tak, wszyscy macie zapewne to samo skojarzenie. Obozy niewolniczej pracy w ZSSR, z których rzadko komu udawało się wyjść żywym. I pytanie: jak teraz można żyć na tej nieludzkiej ziemi? Czy fakt, że były tam obozy, zginęły tam tysiące ludzi, które w tej ziemi ma swoje groby, ma obecnie jakiś wpływ na obecnych mieszkańców Kołymy? To były punkty wyjściowe do podjęcia przez reportera podróży. Książka jest zapisem ze spotkań z ludźmi, którzy pojawili się na jego drodze. To oni opowiadają Jackowi Hugo-Baderowi historię Kołymy - ale nie fakty z książek, tylko historie o jej innych mieszkańcach (nie tylko ludzkich, ale też zwierzęcych), zasłyszane od wcześniejszych pokoleń. Reporter, towarzysząc swoim bohaterom, obserwuje i rejestruje ich codzienne życie. Szuka odpowiedzi. 


Próbuję sobie przypomnieć, które postaci najbardziej zapadły mi w pamięć. Szamanka Dora, która przepowiedziała, że okładka powstającej książki będzie zielona, ze złotymi literami (autor nie wiedział jeszcze, że otrzyma taką propozycję od grafika). Natalia, córka komisarza bezpieki Nikołaja Jeżowa, która po śmierci ojca trafiła do domu dziecka, a w życiu dorosłym próbowała uciec od tego, kim był jej ojciec, osiedlając się aż na Kołymie. Miejscowy bogacz, Aleksandr Basanski. Major Jurij Sałatin, obecnie złomiarz - ten, którego zdjęcie znalazło się na okładce. I wielu innych. Każdy z nich na swój sposób próbuje uporać się z własną przeszłością, ale też ze świadomością, że żyje w takim miejscu.

Do tego obserwacje przyrodnicze. O "szatunach", legendarnych, wyjątkowo silnych i nienawidzących ludzi niedźwiedziach opowiadają reporterowi mieszkańcy Kołymy. Na własne oczy autor książki może rozpoznać nadchodzącą zimę - oznajmia ją krzew "stłannik", który przed początkiem największych mrozów ściele się płasko przy ziemi i prostuje się dopiero w marcu, gdy mrozy zaczynają ustępować. Ma też okazję poczuć dreszczyk emocji, przeprawiając się łódką przez zamarzającą rzekę Ałdan (ostatni prom przed zamarźnięciem wody zdążył odpłynąć, ale rzeką na własną rękę próbują się jeszcze przeprawiać właściciele małych łódek).

Ta książka to kawałek świetnej, reporterskiej roboty. Zmusza do zatrzymywania się, odkładania jej i namysłu. Nie da się jej przeczytać od razu całej. Może dlatego, że temat nie jest łatwy, ale też dlatego, że jest podzielona na króciutkie części (zawiera dziennik z wyprawy, publikowany na portalu Wyborczej, i rozwinięcie książkowe danego fragmentu dziennika). Dlatego, aby postaci i wątki się nie pomieszały, a historie mogły dobrze wybrzmieć, po prostu trzeba robić sobie przerwy. Tak w ogóle takie zmuszanie do namysłu, refleksji nad tekstem, to moje prywatne kryterium tego, że książka jest czymś więcej niż dobrym kawałkiem literackiego rzemiosła.

Jacek Hugo-Bader, Dzienniki kołymskie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012

środa, 2 maja 2012

333 popkultowe rzeczy... lata 90 - Bartek Koziczyński

Czasem mam tak, że wezmę jakąś książkę w księgarni w łapki, a potem nie mogę się oderwać od czytania. Tak właśnie było z "333 popkultowymi rzeczami... lata 90.", leksykonem przygotowanym przez Bartka Koziczyńskiego.  A że czas na czytanie w księgarni się kończył, to stwierdziłam, że książkę nabędę i doczytam w domu.

Tak się też stało. Czytałam i podróżowałam w czasie. Ostatnie klasy szkoły podstawowej. Wieczorne wspólne oglądanie "Dynastii", która w naszej rodzinie była traktowana jako najlepsza komedia. Niezapomniane "Polskie ZOO". "Miasteczko Twin Peaks", które oglądałam sama, bo reszta rodziny za nim nie przepadała. Dyskoteki w rodzinnej wiosce, na których królowało Eurodance i kierowca PKS-u, który katował płytę Dr. Albana (a i tak był to u niego przejaw muzycznego gustu, bo zazwyczaj raczył nas disco polo). Moja flanelowa koszula i nigdy niespełnione marzenie o martensach (i chyba nie odważę się go spełnić, mogę nosić tylko buty z miękkiej skóry). Na studiach odkrycie, że potrafię śpiewać drugim głosem, a jak się dobrze przyłożę, to i nawet falsetem -  męczyłyśmy z koleżanką w akademiku na zmianę "Maksi Kaza" i "Czerwone korale". I wiele, wiele innych historii, które przypomniały się w trakcie lektury...


Sama książka jest ciekawie i lekko napisana. Teksty są ilustrowane zdjęciami lub grafikami (szkoda, że czarno-białe, no ale wtedy ta książka kosztowałaby pewnie dużo więcej). Jak każdy leksykon, jest może subiektywna - pewnych haseł mi zabrakło. Ale i tak wciągnęła mnie na tyle, że sięgnę po część pierwszą - w trakcie lektury zorientowałam się, że autor napisał też "333 popkultowe rzeczy PRL". 

Bartek Koziczyński, 333 popkultowe rzeczy... lata 90., Vesper, Poznań 2011

niedziela, 29 kwietnia 2012

Polska da się lubić - Steffen Moller

- To, co pisze Moller o Polakach, w dużej mierze zgadza się z tym, co sam widziałem w Niemczech - powiedział mi Michał, który spędził w tym kraju rok podczas nauki w liceum. - Jeśli dasz radę gdzieś tę książkę dostać, bo wyszła parę ładnych lat temu.
Dostałam, w naszej bibliotece. Przeczytałam jednym tchem i muszę powiedzieć, że też się zgadza. Chociażby z opowieściami, jak moi rodzice układali sobie relacje ze swoimi niemieckimi sąsiadami i jakie zachowania u nich obserwowali (a równocześnie dziwili się, że są tak różne od polskich). Ot, chociażby piłowanie drewna na pile tarczowej. Miejscowi na wsi zakładają robocze ciuchy, rękawice, i piłują dopóki nie wykonają całej pracy. Niemcy tymczasem metodycznie się przygotowywali: kupili specjalne ubrania w Praktikerze, zaplanowali czas na piłowanie, a potem czas na odpoczynek, pracę podzielili też na kilka dni. Wróćmy jednak do książki.

Steffena Mollera świetnie znają wszyscy, którzy oglądają telewizję. To niemiecki komik, któremu nasz kraj spodobał się tak bardzo, że nauczył się naszego niełatwego języka i zaczął w nim dość często bywać (a w końcu zamieszkał). Udziela się jako aktor (występ w serialu "M jak miłość") czy kabareciarz (pamiętacie taki program "Europa da się lubić", nadawany jeszcze przed naszym wstąpieniem do Unii Europejskiej?). Swoje spostrzeżenia na temat polskiej kultury spisał w tym oto leksykonie. To raczej garść żartobliwych anegdot, prawdziwych i hipotetycznych sytuacji i historii pokazujących polską mentalność, skontrastowaną z mentalnością naszych zachodnich sąsiadów. Czyta się łatwo, lekko i przyjemnie - i tak ma być. Bawiąc się, dowiadujemy się czegoś o nas samych, a wiele rzeczy, których do tej pory nie byliśmy świadomi, jawi się w nowym świetle. Niektóre polskie wady okazują się być zaletami, zaś to, co uważaliśmy za zaletę, staje się wadą...





Ot, chociażby takie spostrzeżenia dotyczące polskiej gościnności. Jesteśmy gościnni, bo przychodzący do domu zostanie zawsze nakarmiony - chociażby ciastkami, paluszkami, czymkolwiek - a nie tylko napojony kawą, jak to bywa w Niemczech. Do tego gości w Polsce do jedzenia zaprasza się aż trzykrotnie. Dopiero za trzecim razem, kiedy gospodyni bardzo nalega, a wręcz rozkazuje, goście zaczynają jeść. To samo ma miejsce, jeśli chodzi o świadczenie sobie wzajemnych przysług. Nie zauważyliście nigdy, że Polacy bardzo się certolą? Bo mnie to zawsze zastanawiało. Polacy są też ciekawi, wzajemnie się obserwują. I faktycznie, coś jest na rzeczy. Kiedy pojechałam do Anglii, moja siostra kazała mi się nie gapić za bardzo na ludzi (mimo, że w Polsce ten sposób spoglądania jeszcze nie jest odbierany jako nachalny). Jeszcze inna sprawa to tradycyjne polskie narzekanie, czy też dystans w stosunkach z obcymi ludźmi (ktoś dużo się uśmiechający i bardzo uprzejmy bywa odbierany jako dziwak). Inny ciekawy zwyczaj, funkcjonujący w Polsce, to używanie zdrobnień imion (nierzadko dość odległych od oryginału, weźmy dla przykładu Aleksandrę i Olę - też się kiedyś dziwiłam, czemu moja siostra ma zdrobnienie, które nijak nie pasuje do jej oryginalnego imienia). Bardzo polskie jest też zamiłowanie do absurdalnej formy humoru, podobnie jak brak długofalowego planowania, nieufność względem innych, narzekanie jako rytualna forma wymiany informacji czy pesymizm. Dobra, więcej nie zdradzę. Przeczytajcie sami :)


Steffen Moller, Polska da się lubić. Mój prywatny przewodnik po Polsce i Polakach, Wydawnictwo Publicat, Poznań 2006

wtorek, 10 kwietnia 2012

Lokatorka Wildfell Hall - Anne Bronte

Za oknami hula północny, porywisty wiatr. Co i rusz nadciągają chmury niosące śnieżycę. Nawet koty nie wystawiają nosa na dwór - wolą cały dzień okupować kolana właścicieli i gości. Herbata, kawałek ciasta i mól książkowy w takich warunkach może oddawać się swojemu ulubionemu nałogowi - czytaniu.

Akurat lektura w sam raz współgrająca z ponurą kwietniową aurą. W Polsce po raz pierwszy opublikowano powieść trzeciej, najmłodszej siostry Bronte - Anny, "Lokatorka Wildfell Hall". Anna napisała ich raptem dwie: debiutancką "Agnes Grey" (nadal pozostaje ona nieprzetłumaczona), a następnie "Lokatorkę". "Lokatorka" to opowiedziana oczami mężczyzny, Gilberta Markhama, historia jego sąsiadki, Helen Graham. Pojawienie się samotnej, młodej kobiety z dzieckiem wzbudza na wsi huragan plotek i domysłów, zwłaszcza, że Helen niechętnie mówi o sobie i swojej przeszłości. Już i tak to, że Helen utrzymuje się sama ze sprzedaży swoich obrazów, jest ewenementem. Jak też i jej poglądy, że kobiety są równe mężczyznom pod kątem możliwości intelektualnych i powinny mieć możliwość samostanowienia. Zafascynowany kobietą Gilbert stopniowo odkrywa jej największą tajemnicę - ucieczkę i ukrywanie się Helen przed mężem, notorycznie zdradzającym ją alkoholikiem. Ale czy ta historia będzie miała swój szczęśliwy koniec, tego Wam już nie zdradzę.


W porównaniu z powieściami pozostałych sióstr Bronte, Charlotte i Emily, które miałam okazję czytać, książka Anne wypada dość blado. Brakuje jej realistycznych, dokładnych opisów społeczeństwa, obecnych w książkach Charlotte czy też temperatury emocji charakterystycznych dla "Wichrowych Wzgórz" Emilii. Jednak to nie warsztat decyduje w tym przypadku o unikalności książki, a podjęty temat. W czasach sióstr Bronte ucieczka od męża była traktowana jako przestępstwo, kobiety nie miały możliwości samostanowienia, a także niewielki wybór zajęć, w których mogły realizować się zawodowo (niezamożne Anne i Charlotte Bronte próbowały swoich sił jako guwernantki i nauczycielki). Stąd wydanie książki wywołało skandal. W obecnych czasach, gdy praca kobiet jest czymś powszechnym i naturalnym, a rozwody są łatwo udzielane - może być przyczynkiem do dyskusji, czy mimo zmian w społeczeństwie nie zmieniły się krzywdzące wobec kobiet stereotypy.

Anne Bronte, Lokatorka Wildfell Hall, Wydawnictwo MG, Warszawa 2012.

środa, 4 kwietnia 2012

Moja pierwsza książka

Myślę o napisaniu powieści, ale życie tak się ułożyło, że moja pierwsza książka to książka specjalistyczna, dotycząca public relations. Po kilku miesiącach wytężonej pracy mogę Wam ją już oficjalnie zaprezentować - właśnie rozpoczęła się jej przedsprzedaż w Wydawnictwie Difin.

To jest też powód mojej mniejszej aktywności na blogach i wolniejszego tempa czytania książek. Przez kilka ostatnich miesięcy byłam zajęta jej pisaniem. Część materiałów pochodziła z mojej pracy doktorskiej o mierzeniu efektów działań PR, ale drugą część musiałam napisać. Do tego fragmenty pracy doktorskiej trzeba było przeredagować - dla odbiorcy książki język naukowy byłby za trudny. Samo pisanie jest fascynującym procesem. Wiadomo, gdzie się zacznie. Ale nigdy nie wiadomo, gdzie się skończy - mnóstwo informacji pojawia się w trakcie. Poprawki robi się praktycznie do ostatniej chwili.



Teraz czeka mnie spotkanie z rynkiem. Do tej pory opisywałam czyjeś książki, teraz sama będę czytać opinie na temat tego, co sama napisałam. Nie wszystkie będą zapewne przychylne - ale tak sobie myślę, że krytyczna opinia kogoś, kto włożył wysiłek w przeczytanie książki i napisanie jej, jest tak samo dużo warta, jak pochwały. Bo pokazuje to, co warte jest poprawienia, ulepszenia. Jakieś wnioski do wyciągnięcia na przyszłość.

A ja? Biorę się za pisanie kolejnej książki... też branżowej. Na powieści przyjdzie jeszcze czas.

Anna Miotk, Badania w public relations. Wprowadzenie, Wydawnictwo Difin, Warszawa 2012.