Najskuteczniejszymi rekomendującymi są znajomi. Tak wychodzi z wielu badań. Sama właśnie się zorientowałam, że przeczytanie kolejnej książki, którą chcę opisać, też zawdzięczam rekomendacji. Rekomendującą była Ela, która zna dzieła autora w oryginale i twierdzi, że warto, a nawet bardzo warto.
A zatem proszę Państwa, Michael O'Brien i "Dziennik zarazy". Książka wywołująca we mnie dość niejednoznaczne emocje: momentami wkurzająca, momentami podsuwająca sensowne tropy. Bohater, Eddie Delaney, to rozwiedziony dziennikarz, mieszkający z dwójką z trójki dzieci (jego żona, uległszy nowoczesnym ideologiom, oddaliła się z trzecim dzieckiem do jakiejś komuny), katolik, ale niezbyt specjalnie gorliwy w spełnianiu praktyk religijnych, natomiast niestrudzenie dążący do prawdy. Rzeczywistość, w jakiej przyszło mu żyć, to rzeczywistość, która wyewoluowała z tego, co jest nam bliskie, znane i oswojone. Demokracja powoli stała się tyranią większości, pragnącej podporządkować sobie wszelkie mniejszości. Wyznawana ideologia, to polityczna poprawność w połączeniu z racjonalizmem nauk społecznych. Dziennikarz jest nieprawomyślny: krytykuje wszechobecność telewizji, sączącej do ludzkich umysłów miałkie i niepoważne treści, edukację seksualną niedostosowaną do wieku dzieci, promowanie homoseksualnego stylu życia nawet w placówkach oświatowych czy aborcji. Rządzący postanawiają się z nim rozprawić. Zmuszają go do milczenia przez uniemożliwienie dalszego wydawania gazety, a następnie unieszkodliwienie samego dziennikarza, wraz z rodziną. Ostrzega go znajomy urzędnik. Delaney podejmuje próbę ukrycia się przed wysłannikami służb specjalnych, a w międzyczasie spisuje swoje przemyślenia w dzienniku. Który zresztą ocaleje dla potomnych.
Książka obudziła we mnie różne skojarzenia i uczucia. Z "Nowym wspaniałym światem" Huxleya, tyle, że w wersji, gdy do władzy dochodzi lewicowa poprawność polityczna, a katolicy są w mniejszości - niezła gimnastyka umysłowa, by coś takiego móc sobie wyobrazić (zwłaszcza Polakowi jest trudno). Z amerykańskim kinem katastroficznym, które budzi we mnie lekkie politowanie połączone z irytacją (ich pamięć zbiorowa nie przechowuje doświadczenia tak tragicznej wojny, aby nie tworzyć fantazji na temat zbiorowej apokalipsy). Z doszukiwaniem się przez millenarystów znaków końca czasów opisanych w Biblii, we współczesności - jak chociażby informacja o osławionych chipach wszczepianych pod skórę, która wywołała plotki, że Apokalipsa niechybnie nadchodzi, bo o czymś takim Biblia wyraźnie wspomina (bohater książki zresztą panicznie boi się pomysłu z chipami). Chociaż, jak zresztą opisałam w swojej pracy magisterskiej, zbiorowy lęk przed apokalipsą to w rzeczywistości zobiektywizowany lęk przed własną śmiercią. Z katolickim integryzmem, który ma tendencję do postrzegania Kościoła katolickiego jako oblężonej twierdzy, ostatniego bastionu prawdy i wolności - właśnie z tego powodu inna książka O'Briena, "Ojciec Eliasz", została ostatnio skrytykowana przez redaktorów Tygodnika Powszechnego (zalecili czytanie jej na antenie Radia Maryja). Jednocześnie imponuje mi dążenie głównego bohatera do ocalenia tego, co jego zdaniem w życiu jest najważniejsze - miłości i prawdy, do wybaczania ludziom, którzy zawiedli, do podnoszenia się i zaczynania na nowo po kolejnych upadkach, do świadomości własnych wad i niedoskonałości - nawet jeśli nie wszystko ostatecznie nam się udaje. Co jest właśnie istotą wiary.
Michael O'Brien, Dziennik zarazy, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009.
"Dziennik zarazy" faktycznie budzi mieszane uczucia - i trudno je w jakikolwiek sposób ocenić. Jest więc oburzenie tym, co spotyka głównego bohatera, jest żal spowodowany ogólną niesprawiedliwością, jest też przyjemność wynikająca z samego faktu czytania dobrej książki. Dobrej, to znaczy nie cackającej się z rzeczywistością, tylko pokazującej ją taką jaka jest, nawet jeśli nie jest kolorowa.
OdpowiedzUsuńŚwietna ksiązka.Odtrutka na lewacką nowomowę sączącą się z codziennej prasy i książek
OdpowiedzUsuńCzytałem "Ojca Eliasza" i uważam , że jest to bardzo dobra literacka przypowiesć o końcu czasów.Trudno odmówić jej duchowej analizy okresu w którym żyjemy.
OdpowiedzUsuńWnioski jakie z niej można wyciągnąć dalekie są jednak od millenanarystycznej sensacji. Raczej przypominają przestrogi Sołowiowa.
Krytyka TP jest jeszcze jednym dowodem na wartosć tej lektury...
Pozdrawiam
Wojciech M.
O'Brien pisze tak, że chyba nikogo nie zostawia obojętnym. Ja po każdej jego książce miałam mnóstwo pytań i intelektualny ferment w głowie. Ale to świadczy o tym, że to nie jest banalny pisarz.
OdpowiedzUsuń