czwartek, 26 września 2013

Okruchy codzienności

Mało ostatnio piszę - za dużo czasu przy komputerze, za dużo patrzenia w ekran, uciekam od tego do innych zajęć. Mało też ostatnio czytam książek. Być może to się zmieni w długie zimowe wieczory.

A póki co bardzo krótkie codzienne szkice, nie tylko ksiązkowe, wrzucam tutaj:
amiotk.tumblr.com
Zapraszam do obserwowania!

wtorek, 9 lipca 2013

Anna Łajkowska - Pensjonat, Miłość i Cienie na wrzosowisku

Mamy "Dom nad rozlewiskiem", mamy "Pensjonat na wrzosowisku". Nastała moda na książki o dzielnych kobietach, które wyprowadzają się do nieznanego im regionu lub państwa, na nowo szukają swojego miejsca w życiu, i obowiązkowo muszą się zakochać. Najlepiej nie we własnym mężu, aby dodatkowo skomplikować sobie życie.

Z takim mniej więcej podejściem sięgałam po książki Anny Łajkowskiej - tryptyk "Pensjonat na wrzosowisku", "Miłość na wrzosowisku" i "Cienie na wrzosowisku". Jakie licho mnie podkusiło, spytacie. Otóż takie, że akcja tryptyku rozgrywa się w Haworth, rodzinnej miejscowości sióstr Bronte. Podczas dwukrotnych odwiedzin tam zadawałam sobie pytanie - a gdyby tak spróbować osiąść w Haworth teraz, we współczesnych czasach? Czy byłoby się łatwo zaaklimatyzować, poznać miejscowych, stać się częścią lokalnej społeczności, jeśli jest się osobą z zupełnie innego kraju? Dla Anny Łajkowskiej te pytania stały się inspiracją do napisania aż trzech książek.





Jej bohaterka, Basia, to żona odnoszącego sukcesy informatyka Marka, matka dwóch kłótliwych nastolatek Karoliny i Kornelii oraz chorowitego Marcina. Stara się być żoną, matką i gospodynią idealną - ale sama czuje, że nie do końca jej to wychodzi. Tęskni za firmą i samodzielnością, którą zostawiła w Polsce. W ramach buntu wyrusza na wakacje tylko z najmłodszą pociechą, do Haworth właśnie. Wypadek, który unieruchomi ją w pensjonacie Charoll, spowoduje odmianę biegu jej życia. Basia przeniesie się z rodziną do Haworth i rozpocznie prowadzenie kawiarni. Pozna też życzliwych jej ludzi: Charoll (właścicielkę pensjonatu), Jamesa (byłego żołnierza), właściciela antykwariatu i innych mieszkanców Haworth. Zresztą, jej losy i losy Jamesa skrzyżują się w sposób, który wywoła kolejne komplikacje, podobnie jak sukces kawiarni. Ale nie będę Wam opisywać wszystkiego. Musicie to już sobie doczytać. Trochę pokpiła sprawę sama autorka, pisząc w epilogach podsumowanie losów naszych bohaterów z pewnej perspektywy czasowej. To było trochę niepotrzebne, bo odebrało przyjemność dowiadywania się, co wydarzy się dalej - skoro planowała kolejne tomy cyklu.

Książka była dla mnie miłym rozczarowaniem. Spodziewałam się kolejnej Kalicińskiej, która napisze "hulaj dusza, piekła nie ma!" i usprawiedliwi bohaterkę ze wszystkich postępków. Nie. Choć Basia wkurzała mnie swoją chaotycznością, nieumiejętnością porozumiewania się z bliskimi ludźmi, kiepskim kontaktem ze sobą samą, to nie była to postać równocześnie pławiąca się w błogim samozadowoleniu. Basia była w stanie zdać sobie sprawę ze zła, które pod wpływem emocji wyrządziła sobie samej i swoim najbliższym. Jak zauważył jej mąż, nauczyła się też słuchać innych, a nie tylko pędzić do przodu zaliczając kolejne obowiązki i sukcesy. I już przez to "Pensjonat", a zwłaszcza kolejne części tryptyku, to nie jest tylko banalna kobieca lekturka. Ta książka zwyczajnie boli.

Anna Łajkowska, "Pensjonat na wrzosowisku" (2011), "Miłość na wrzosowisku" (2012), "Cienie na wrzosowisku" (2013), Wydawnictwo Damidos.

piątek, 10 maja 2013

Ruth - Elisabeth Gaskell

Kolejna książka Elizabeth Gaskell doczekała się tłumaczenia na polski. Tym razem jest to "Ruth". Tytułowa bohaterka to 16-latka, osierocona przez rodziców i przyuczająca się do zawodu krawcowej w zakładzie pani Mason. Wysłana przez pracodawczynię na bal, Ruth poznaje Henry'ego Bellinghama, przedstawiciela arystokratycznych sfer i zwykłego podrywacza. Naiwna dziewczyna dość łatwo wpada w jego sidła. Pani Mason, będąc przypadkowo świadkową niewinnego spotkania młodych, wymawia dziewczynie pracę. Ruth wyjeżdża z Henrym do Walii. Zatrzymują się w gospodzie, co budzi powszechne zgorszenie - w owych czasach niezamężne panny nie mogły podróżować w towarzystwie mężczyzn, którzy nie byli ich prawowitymi małżonkami. A jeśli to robiły, narażały się na powszechny ostracyzm (rzecz jasna, nie dotyczył on ich kochanków). Henry rozchorowuje się, do akcji wkracza jego matka, która wywozi syna z dala od Ruth, on zaś nie protestuje. Dziewczyna zamierza skończyć ze sobą, jednak pomocną dłoń wyciąga do niej pastor Thurstay Benson, który wraz ze swoją siostrą przygarnia Ruth pod swój dach, wymyśla jej nową historię i nowe nazwisko. Sytuacja robi się jeszcze bardziej skomplikowana, gdy okazuje się, że Ruth jest w ciąży. Dziewczyna z pomocą rodzeństwa Bensonów stopniowo układa sobie życie, dojrzewa, stając się czułą i opiekuńczą matką. Stabilizuje się jej sytuacja zawodowa - zostaje się guwernantką w domu przyjaciela Bensonów, powszechnie szanowanego przedsiębiorcy Bradshawa, lokalnego obrońcy moralności, bardzo surowo oceniającego wszelkie nieprzyzwoite postępki. Czy jednak uda jej się uciec przed demonami przeszłości?


Ruth to trzecia w dorobku książka pani Gaskell, stąd jeszcze daleko jej do znakomitych "Żon i córek" czy nawet "Północy i południa". Widać już elegancki, kunsztowny styl prozy, ale też gotowość do podejmowania tematów społecznie niepopularnych - takich jak konwencjonalna moralność, która nie daje szansy na odkupienie swojego postępowania czy też jest wyjątkowo niesprawiedliwa wobec młodych kobiet. Jeśli ktoś w tej książce zasługuje na potępienie i zdecydowanie nie budzi sympatii czytelnika, to Henry Bellingham. Z drugiej strony, postać samej Ruth może trochę razić swoim schematyzmem i słodkością. Ta dziewczyna z pokorą i w poczuciu winy przyjmuje wszystkie zadawane jej przez życie czy przez innych ludzi ciosy. Jedyną jej chwilą słabości była nieroztropnie nawiązana znajomość z panem Bellinghamem. Później Ruth już takich słabości nie miała, a nawet pielęgnowała w ciężkiej chorobie człowieka, który wyrządził jej tyle krzywd. Nie wiem, czy był sens kreować bohaterkę na świętą. Książkę jednak czyta się dobrze i pełna jest smaczków z życia angielskiej prowincji XIX wieku. 

Elizabeth Gaskell, Ruth, Wydawnictwo MG, Warszawa 2013

sobota, 4 maja 2013

Bóg nigdy nie mruga - Regina Brett

Czy macie takie momenty, kiedy wydaje wam się, że w życiu nic dobrego was już nie spotka? Nieszczęścia chodzą parami, a wręcz stadami, plany lub ważne zamiary palą na panewce, do tego nękają was rozliczne choroby i wszystko ogólnie wydaje się do bani? Pewnie nie różnicie się w tym ode mnie.

W momencie takiego dołka z pomocą może przyjść ta mała, niebieska książeczka. Regina Brett, "Bóg nigdy nie mruga. 50 lekcji na trudniejsze chwile w życiu". Nazwisko autorki nic mi nie mówiło, ale zabójczo niebieski kolor okładki spowodował, że sięgnęłam po książkę w Trafficu. I kiedy już sięgnęłam, nie mogłam się oderwać. To, co pisze autorka, to nie jest żadna zaawansowana filozofia czy teologia. To garść sprawdzonych przez nią życiowych mądrości. Wie, co pisze. Przeżyła sporo - jako młodziutka dziewczyna zderzyła się z trudami macierzyństwa, potem długo borykała się z samotnością, a kiedy w końcu poznała fajnego faceta, za którego wyszła za mąż i jej kariera nabrała rozpędu - zdarzyła się śmiertelna choroba. Rak piersi, którego na szczęście udało się jej pokonać.


Teraz Regina Brett dzieli się swoimi przemyśleniami z innymi. A czytelnicy dzielą się tymi tekstami dalej - Regina Brett zdecydowała się na wydanie książki, gdy przekonała się, jak jej felietony zaczynały żyć drugim życiem, wklejane w e-maile, przepisywane w formie cytatów i wieszane na lodówkach czy cytowane w artykułach prasowych oraz na blogach. Trudno mi opowiedzieć o radzie, którą zastosowałam, za świeżo jestem jeszcze po lekturze książki. Popłakałam się przy opisie pożegnania autorki ze swoim ojcem, bo było bardzo podobne do mojej historii pożegnania z moim Tatą. Złościłam się, czytając niektóre fragmenty i zastanawiając się, dlaczego ciągle uczę się na swoich błędach (najwyraźniej za słabo przerobiłam jeszcze niektóre lekcje). Wzruszyłam się przy historii czapki "Życie jest dobre". Odzyskałam nadzieję, czytając tekst o tym, że zastosowanie perspektywy "Czy to za pięć lat będzie miało znaczenie?" pozwala na nawet najtrudniejsze sprawy spojrzeć z dystansem i nie pogrążać się w dołku. Tekst o tym, jak bardzo autorka musiała się nawalczyć o to, by zostać dziennikarką, a potem felietonistką, zachęcił, aby łatwo nie rezygnować z realizacji marzeń. 

Koniecznie zajrzyjcie na bloga autorki: reginabrett.com/blog

Regina Brett, Bóg nigdy nie mruga. 50 lekcji na trudniejsze chwile w życiu, Insignis Media, 2012.

wtorek, 30 kwietnia 2013

Trójka z dżemem. Palce lizać! - Marcin Gutowski

"Trójka z dżemem. Palce lizać!" Marcina Gutowskiego to jedna z kilku książek o Trójce, wydanych z okazji 50-lecia istnienia rozgłośni. Jako trójkomaniaczka nie mogłam jej ominąć. Chociaż na "33xTrójkę" Wiesława Weissa się nie zdecydowałam - jak na razie skutecznie odstrasza mnie rozmiar tej książki, jej ciężar (czytanie w łóżku jest niemożliwe), no i cena. Książka Gutowskiego, ze względu na mniejszą objętość wydawała się łatwiejsza i do przeczytania, i do późniejszego przechowywania.

I faktycznie, czyta się ją łatwo. Jest lekko i przystępnie napisana. Pokazuje historię rozgłośni, począwszy od prima aprilis w 1962 roku, kiedy to stacja rozpoczęła nadawanie, poprzez niełatwe lata poprzedniego systemu, aż po dzień dzisiejszy. Nie tylko w postaci ważnych historycznych faktów. Historia Trójki to przede wszystkim historia jej audycji, na których wychowały się pokolenia. Moja mama do tej pory wspomina "60 minut na godzinę" jako swój ulubiony program satyryczny. Mi bliżej do "Powtórki z rozrywki", która była nadawana gdzieś w czasach dla mnie późnopodstawówkowych. Ale też do masy audycji, od których zaczynałam swoją przygodę z tą rozgłośnią, jak też radiem w ogóle. Pierwszej i najważniejszej, czyli "Listy przebojów programu trzeciego". Do tej pory, jeśli w piątek nie jestem z nikim umówiona, jest to wieczór, który spędzam na czytaniu książek, czasopism i słuchaniu listy. W sobotę taką audycją jest "Myśliwiecka 3/5/7". Wspominam również "Muzyczną pocztę UKF", z której nagrywałam płyty długogrające na kasety, ale też "Trójkę pod księżycem" Tomasza Beksińskiego, no i ulubione popołudniowe "Zapraszamy do Trójki", z którym śledziłam europejską Jesień Ludów w 1989 roku.


Trójka to też i przede wszystkim dziennikarze. Najwięcej, jeśli chodzi o inspiracje muzyczne, zawdzięczam chyba Markowi Niedźwieckiemu, Piotrowi Kaczkowskiemu i Tomaszowi Beksińskiemu. Muzyka, którą znam jeszcze z ich audycji, do tej pory mi towarzyszy. Z młodszego pokolenia - zdecydowanie przedstawicielki mojej płci - Agnieszka Szydłowska, Aleksandra Kaczkowska. A jak dziennikarze muzyczni, to i muzyka. Nie jestem w stanie policzyć, ile zespołów i wokalistów znam i słucham dzięki temu radiu. O ilu nowych się dowiaduję i zaczynam ich słuchać.

Trójka to również niepowtarzalna atmosfera. Niezależność myślenia (w czasach PRL przejawiająca się w epickich potyczkach trójkowych satyryków z cenzurą), odwaga tworzenia radia innego niż wszystkie (kiedyś Trójka zbłądziła w stronę popularnych komercyjnych rozgłośni, i jak się okazało, źle na tym wyszła). Do tego masa humoru i dowcipu - nie tylko ze strony dziennikarzy, ale też ich odbiorców. Czy wiecie, że gdy na antenie emitowano "Rodzinę Poszepszyńskich", słuchacze przysyłali dżemy dla dziadka Poszepszyńskiego? Rzecz jasna, korzystała na tym cała redakcja ;-) Ale więcej nie zdradzę. Jeśli jesteście Trójkowiczami/Trójkowiczkami, ta książka to lektura obowiązkowa. A jeśli nie - może zachęci Was do słuchania tego niezwykłego radia?

Marcin Gutowski, Trójka z dżemem. Palce lizać! Biografia pewnego radia, Wydawnictwo Znak, Kraków 2012.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Lepperiada - Marcin Kącki

Ostatnio chętniej sięgam po reportaże, między innymi te wydawane przez Wydawnictwo Czarne. Może dlatego, że w miarę często chodzę do "Wrzenia Świata", a tam dobrej literatury reportażowej jest pod dostatkiem, nic tylko brać i czytać... Tam po raz pierwszy sięgnęłam po "Lepperiadę" Marcina Kąckiego i na tyle mnie wciągnęło, że kupiłam książkę w promocji na Woblinku. A ta była jeszcze bardziej wciągająca. Autor, dziennikarz "Gazety", który regularnie pisywał o tej partii, a przede wszystkim jako pierwszy wpadł na trop tzw. seksafery, na bazie swoich tekstów przygotował jeden, spójny materiał, który szczegółowo analizuje fenomen tej partii.

Wszystko zaczęło się od zmian systemowych w 1989 r. i urynkowienia gospodarki. 1991 rok oznaczał niezłe turbulencje dla wszystkich. Hiperinflacja, która spowodowała, że tanie do tej pory kredyty, masowo zaciągane przez rolników, były dla nich niemożliwe do spłacenia. Wielu z nich popadło w długi. Jeden z nich, Andrzej Lepper, zaczął gromadzić wokół siebie niezadowolonych i organizować protesty polegające na blokowaniu dróg. Tak zaczęła się jego kariera polityczna, z czasem nabierająca coraz większego rozpędu: Lepper, początkowo traktowany jako chłopski watażka, stał się przywódcą partii, która na wsi zagroziła PSL i wprowadziła kilkudziesięciu posłów do parlamentu. Jednak Samoobrona nie utrzymała się zbyt długo u steru. Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej i pojawienie się dopłat dla rolników wytrąciło partii jeden z głównych argumentów z ręki. Zabrakło też solidnych kadr i fachowych doradców politycznych. Do tego cieniem na prominentnych działaczach związku położył się fakt seksualnego wykorzystywania młodych kobiet. Wszystko to sprawiło, że 2012 roku partia praktycznie już nie istniała, a jej osamotniony przywódca  popełnił samobójstwo.


Autor książki śledzi losy Andrzeja Leppera i stworzonej przez niego formacji od początku, aż po koniec. Drobiazgowo analizuje mechanizmy dochodzenia do władzy, ale też mechanizmy działania mediów, które Andrzej Lepper nadzwyczaj świetnie wyczuwał. Przy okazji pokazuje przemiany, jakie w ciągu ostatnich kilkunastu lat dokonywały się w polskim społeczeństwie. Choć byli ci, którzy na nich zyskali, była też spora grupa takich, którzy nie załapali się na kapitalizm. Andrzej Lepper w którymś momencie stał się ich jedynym rzecznikiem. Można go krytykować, można wieszać na nim psy, ale z tej książki wyziera też i smutna prawda: rząd nie umiał rozmawiać ze swoim społeczeństwem, a spora grupa obywateli znalazła się poza nawiasem i była skłonna uczynić orędownikiem swoich interesów nawet kogoś takiego jak twórca Samoobrony. Naprawdę warto przeczytać - myślę, że Mario Vargas Llosa miałby w tej książce gotowy materiał do napisania jeszcze jednej powieści o mechanizmach władzy. 

Marcin Kącki, Lepperiada, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Trzy młode pieśni - Elżbieta Cherezińska

Pamiętacie, że pisałam, że czekam na to, aż moja biblioteka kupi "Trzy młode piesni" Elżbiety Cherezińskiej i nie było ich w mojej bibliotece? Nagle przed swietami przyjechała do mnie paczka, a w niej... rzeczona książka. Podziękowanie za rekomendację szkoleń organizowanych przez Socjomania.pl. Ekipa Socjomanii zadała sobie tyle trudu, że zajrzała na bloga, przeczytała kilka ostatnich notek i zorientowała się, czego blogerce brakuje :) A że każdy bloger i każda blogerka lubi być zauważony (a), to mile to połechtało moją próżność. A sam proces czytania był tym przyjemniejszy. Mole książkowe lubią dostawać książki.

Wróćmy jednak do książki. "Trzy młode pieśni" to czwarta i jak na razie ostatnia część sagi Elżbiety Cherezińskiej. Odnajdziemy tutaj bohaterów i bohaterki poprzednich sag, a postaciami pierwszoplanowymi są Bjorn i Gudrun (syn i córka Sigrun, bohaterki pierwszego tomu) oraz Ragnar (syn Halderd, bohaterki drugiego tomu). Bjorn i Ragnar walczą w "młodej drużynie" stworzonej przez męża Sigrun, Regina. Wspólne przeżycia zbliżają ich do siebie i czynią przyjaciółmi do tego stopnia, że młodzieńcy zawierają szczególny rodzaj męskiej przyjaźni, tzw. braterstwo krwi. Nie wiedzą jednak, że w ten sposób zmienią swoje przeznaczenie - z tego, co wieszczyły im wróżby wieszczki mieszkającej na bagnach, w życie, którzy ukształtują sami. Gudrun, silnie związana z bratem, z czasem uświadomi sobie, że jej uczucie do Bjorna przekracza ramy zwykłej siostrzanej miłości. Będzie gotowa poświęcić dla brata wszystko i tęsknić za rzadkimi okresami jego obecności w domu. Tymczasem Bjorn i Ragnar staną się jednymi z najdzielniejszych wikingów, a poszukiwanie zemsty na człowieku, który zabił ich bliskich, doprowadzi ich nawet do grodu jomswikingów, tradycyjnych wrogów północnych klanów. Ale nie zdradzę Wam więcej.


W sumie o "Trzech młodych pieśniach" mogłabym napisać to samo, co o poprzednich książkach - jest dobrze napisana, z dużą dbałością o detale i sprawnością warsztatową. Czyta się jednym tchem, podobnie jak pozostałe książki z cyklu "Północna droga". Należy zarezerwować sobie cały wieczór, koc i ciepłą herbatę, a także spokój - oderwać będzie się bardzo trudno.

Elżbieta Cherezińska, Trzy młode piesni, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012, 
Za książkę dziękuję ekipie Socjomania.pl

niedziela, 14 kwietnia 2013

Abel i Kain - Katarzyna Kwiatkowska

Bardzo trudno recenzuje się książki osób, które się zna i bardzo trudno recenzuje się książki z gatunku literackiego, który nie jest tym ulubionym gatunkiem. Brakuje mi i wyraźnych punktów odniesienia, i doświadczenia czytelniczego. Ale spróbuję.

"Abel i Kain" Katarzyny Kwiatkowskiej to powieść kryminalna, rozgrywająca się na początku XX wieku. A dokładnie, latem 1900 roku. W Europie trwają właśnie drugie Igrzyska Olimpijskie, połączone z paryską Wystawą Światową. Polska nie istnieje na mapie jako osobne państwo, a Polacy pod obcymi rządami starają się wcielać w życie pozytywistyczne ideały. Ostatnie 20-lecie przeżyli w miarę spokojnie, czeka ich jeszcze kolejne spokojne 14 lat, zanim wybuchnie I wojna światowa. Nie inaczej jest w Wielkim Księstwie Poznańskim, gdzie rozgrywa się akcja utworu. Adam Poniński, właściciel dużego majątku, żyje sobie dostatnio i stabilnie, pomagając wszystkim sąsiadom i działając na rzecz wielkopolskiej społeczności. Jednak ta niczym niezmącona sielanka zostanie wkrótce zakłócona: najpierw podczas porodu umrze synowa Adama Ponińskiego, Lili, oraz jej noworodek. Następnie w tajemniczych okolicznościach zostaje zastrzelony jej mąż, Adam Poniński młodszy. Policja aresztuje drugiego z synów, Edwarda, jako najbardziej podejrzanego o zabójstwo brata.


Sprawa pozornie wydaje się oczywista, ale znajomi Adama Ponińskiego starszego poproszą detektywa Jana Morawskiego o dowiedzenie niewinności Edwarda. Detektyw podejmuje wyzwanie i pojawia się w majątku Ponińskich, Stępowie, ze swoim służącym, a zarazem współpracownikiem w rozwikływaniu detektywistycznych zagadek, Mateuszem. Obydwaj podejmą drobiazgowe, niekiedy żmudne śledztwo, które pomoże im ostatecznie odpowiedzieć na pytanie: kto zabił? Rozwiązanie, jak to w powieściach detektywistycznych bywa, wcale nie będzie oczywiste - ja sama aż do ostatnich kart książki nie domyślałam się czy ktoś, poza Edwardem, mógłby mieć motyw do popełnienia zbrodni i kto czyha na życie małej Natalki, wnuczki Adama Ponińskiego starszego. Rzecz jasna, nie powiem.

To, co mnie ujęło w tej książce, to drobiazgowa, realistyczna rekonstrukcja majątku bogatego wielkopolskiego ziemianina sprzed przeszło stu lat. Zwyczaje bogatych ziemian, ich wartości, tryb życia, sposób gospodarowania, relacje z innymi ziemianami oraz pozostałymi grupami społecznymi pokazują jakiś kawałek prawdy o społeczeństwie Księstwa Wielkopolskiego. Realistyczne są również portrety głównych bohaterów. Możemy sobie wyobrazić eleganckiego i wytwornego Jana Morawskiego, dumnego i władczego  Adama Ponińskiego starszego, małą Natalkę, czy wielepiejską (tak się mówiło w mojej rodzinie) panią Eufemię z sąsiedniego majątku (zaręczam, że też będzie Was wkurzała). Język, momentami stylizowany, nie utrudnia jednak lektury, wręcz przeciwnie, idzie ona gładko i szybko. Jeśli lubicie kryminały historyczne - lepsze określenie nie przychodzi mi na myśl, ale chodzi mi o te powieści kryminalne, które nie dzieją się współcześnie i z pietyzmem odtwarzają scenerię jakiegoś konkretnego czasu i/lub miejsca - to warto spróbować.

Katarzyna Kwiatkowska, Abel i Kain, Novae Res, Gdynia 2013. 
Za książkę dziękuję Autorce.

środa, 10 kwietnia 2013

W jednej osobie - John Irving

W czasach licealnych zaczytywałam się w książkach Johna Irvinga. Siostra i szwagier mieli praktycznie wszystkie książki jego autorstwa, które były wydane w Polsce. Bardziej kojarzyłam nawet "Świat według Garpa" jako książkę, nie zaś jako film, którym zachwycały się bardziej wyrobione filmowo koleżanki z liceum. John Irving pisał zawsze odjechane, barwne książki, w których występowała kumulacja kolorowych, zabawnych, a czasem przerażających wątków. Jego pisarstwo kojarzy mi się nieco z filmami Pedro Almodovara, tak samo pokręconymi, kolorowymi i zaskakującymi. Obowiązkowym elementem każdej z książek Irvinga była jedna scena, bardzo humorystyczna, i tak kunsztownie skonstruowana pod kątem napięcia i jego rozładowania, że człowiek ryczał na całe gardło ze śmiechu i nie mógł przestać, nawet gdy do jego pokoju zbiegała się przerażona rodzina, wyrwana w środku nocy ze swoich łóżek.

Na to liczyłam sięgając po książkę "W jednej osobie". Że będzie to właśnie taki stary, dobry John Irving. A tu niespodzianka. Nic z tych rzeczy. Jest wprawdzie barwnie i kolorowo - główny bohater, Billy Abbott, jest pisarzem, a zarazem biseksualistą. Narodziny i rozwój jego tożsamości seksualnej to główny wątek tej książki. Mamy zatem historie z małego prowincjonalnego miasteczka z galerią nietuzinkowych lokalnych postaci - trupy aktorskiej z lokalnego teatru włącznie z dziadkiem Billy'ego, który uwielbiał odgrywać role kobiece, rówieśnicę Billy'ego "z głosem jak dzwon" czy tajemniczą bibliotekarkę, pannę Frost, jedną z młodzieńczych sympatii głównego bohatera. Są i koledzy ze szkolnej ławy, którzy również bywają źródłem nieoczekiwanych komplikacji. Potem - beztroski, barwny czas studiów, lat 60. z ich wolnością seksualną. I lata 80., z perspektywy których prowadzona jest narracja. Chociaż geje, lesbijki i biseksualiści cieszą się z o wiele większą tolerancją niż w czasach wczesnej młodości, krwawe żniwo wśród nich zaczyna zbierać AIDS. Billy patrzy na śmierć kolejnych osób - znajomych z rodzinnej miejscowości oraz przyjaciół z lat dorosłych - i dokonuje rozrachunku z własnym życiem.


Irving nadal pozostaje barwny, wielowątkowy i pisze w sposób pełen humoru, jednak to nie jest już takie samo pisanie, jakie pamiętam z najwcześniej wydanych książek. Duch dziadka Billy'ego straszący w łazience jest śmieszny, ale nie ma też takiej mocy, by wywołać huraganowy śmiech. Chociaż wcześniejsze książki też zawierały tragikomiczne elementy, w tej szala przechyla się stopniowo na rzecz tragedii - chorych na AIDS oraz ich rodzin. Do tego książka wydaje się przegadana nadmierną ilością wątków i przez to nużąca - wielokrotnie walczyłam ze sobą, aby ją jednak odłożyć w trakcie czytania, ale pragnienie dotarcia do kluczowej śmiesznej sceny zwyciężyło. Niestety, nigdzie jej nie znalazłam. Moja rada: jeśli jeszcze nie czytaliście nic Irvinga, zacznijcie od "Metody wodnej", "Modlitwy za Owena" lub "Regulaminu tłoczni win". A jeśli już znacie te książki, "W jednej osobie" możecie sobie spokojnie darować. 

John Irving, W jednej osobie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Nasz mały PRL - Izabela Meyza, Witold Szabłowski

Nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie ostatnie półtora miesiąca było ciężkie. Niekończąca się zima w moim przypadku spowodowała spadek formy i różne kłopoty zdrowotne. Resztkami sił ciągnęłam zaległe projekty, a na dodatkowe rzeczy brakowało mi już energii. Nawet na czytanie książek - zadowalałam się głównie prasą i przeglądaniem newsów w internecie. I tak samo jak większość internautów, z niecierpliwością oczekiwałam wiosny. Jak widać za oknem, nadzieje na razie próżne. Mój grudnik nawet ponownie zakwitł. W radiu zapowiadają właśnie kolejny gwałtowny atak zimy jutro.

W tak sprzyjających okolicznościach przyrody, nie pozostaje nic innego, jak zawinąć się w ciepły koc i poczytać. Pomaga mi w tym Woblink, na którym ostatnio zaopatruję się w książki - jest masa promocji, więc ciekawe nowości można kupić naprawdę tanio. Tak własnie trafił do mnie "Nasz mały PRL" Izabeli Meyzy i Witolda Szabłowskiego. O książce czytałam już wcześniej - para młodych dziennikarzy, rodzice kilkuletniej córeczki, postanawiają zrobić eksperyment - odtworzyć w swoim życiu na tyle, na ile się da, warunki panujące w poprzednim ustroju, a dokładniej - w latach 1981-82. Przeprowadzają się do blokowiska na warszawskim Ursynowie, wyłączają komórki i internet, zaczynają się poruszać komunikacją miejską lub Fiatem 126p, kupują te same kosmetyki, które były produkowane jeszcze za czasów PRL, zmieniają sposób ubierania się, na nowo dzielą się rolami w związku. Książka jest zapisem trwającego pół roku eksperymentu.

To, co w niej jak dla mnie było najciekawsze, to pokazanie zmiany, jaka dokonała się w polskiej mentalności od czasów mojego dzieciństwa (urodziłam się w drugiej połowie lat 70.) do chwili obecnej. Wraz z upadkiem dawnego ustroju sporo zyskaliśmy: dostęp do lepszych kosmetyków i ubrań, do środków czystości, które pozwalają łatwiej utrzymać porządek w domu, dostęp do technologii czy do światowych trendów. Okazuje się, że sporo jednak też straciliśmy. Trudniejsze ekonomicznie czasy powodowały, że ludzie byli bardziej otwarci i życzliwsi wobec siebie, nastawieni na nawiązywanie kontaktów (sieć kontaktów ułatwiała uzyskanie potrzebnych dóbr i ich wymianę), a z kolei brak nowoczesnych technologii przyczyniał się do tego, że więcej czasu spędzali razem. Jak zauważyli bohaterowie książki, obecnie bardzo trudno było im wpaść bez zapowiedzi do znajomych czy też nawiązać relacje z sąsiadami (chociaż w małych społecznościach, takich jak moja rodzinna wieś, tak jeszcze się dzieje). Większy jest też lęk rodziców o dzieci - obecnie są pilnowane w piaskownicy na każdym kroku, podczas, gdy kiedyś ich rodzice pozwalali im na większą samodzielność w zabawach. PRL zmuszał też do większej zapobiegliwości i zaradności - ludzie zbierali wszystkie przedmioty, które mogły im się kiedyś przydać (kiedy przypominam sobie zwyczaje pokolenia moich dziadków i moich rodziców, tak właśnie było - trzeba było być przygotowanym na każdą ewentualność). Na wsi mieli też przydomowe ogródki, w których uprawiali warzywa, miastowi zdaje się posiadali działki (ale ten aspekt został akurat pominięty, w książce jest tylko mowa o kupowaniu owoców i warzyw od rolników). Obecnie nawet w mojej rodzinnej wiosce niewiele osób ma jeszcze takie ogródki, podczas, gdy moje pokolenie było jeszcze do pracy w nich regularnie zaganiane.


Masa wspomnień i osobistych porównań uruchomiła mi się podczas lektury tej książki. Podobnych refleksji, porównań i spostrzeżeń. Były też rzeczy, których mi brakowało. Porównanie dokonywane z perspektywy mieszkańca Warszawy nie zawiera na przykład tak ważnego elementu, jak relacje z poprzednimi mieszkańcami tych ziem. Tymczasem tam, gdzie mieszkałam, pojawiali się oni dość regularnie. Mówiło się na nich "Niemcy", bo przyjeżdżali z Niemiec, chociaż w rzeczywistości byli Warmiakami, którzy postanowili poszukać szczęścia na Zachodzie. Tęsknili (i nadal tęsknią, co widać chociażby na NK) za krajem swojego dzieciństwa i młodości, dlatego często przyjeżdżali. Przy okazji pomagali swoim krewnym i znajomym, przywożąc kawę, słodycze i inne produkty, których brakowało w Polsce. Byłam jeszcze zbyt mała, by rozumieć zawiłe relacje Warmiaków z polskością i niemieckością, jak to, że w moim domu mieszkał wcześniej ktoś o obco brzmiącym nazwisku, ale znajomym rodziców, którzy nam sporo pomagali, zawdzięczam masę dobrych wspomnień z dzieciństwa. Nadal zresztą lubię niemieckie słodycze i chętnie kupuję te, które jadłam w dzieciństwie...

Izabela Meyza, Witold Szabłowski, "Nasz mały PRL", Wydawnictwo Znak, Kraków 2012.