Skoro jestem na urlopie, zachciało mi się przeczytać coś lekkiego, do tego sama książka została bardzo mocno rozpromowana w mediach, a na Woblinku trafiła się promocja. Co o niej wiedziałam, to to, że pierwotnie historia była fanfikiem (fan fiction, czyli ciąg dalszy lub wariacja na temat podstawowej opowieści napisana przez fankę/fana) do "Zmierzchu" i odpowiadała na zapotrzebowanie tych "zmierzchowiczów", którzy w relacji głównych bohaterów chcieli pogłębienia wątku erotycznego. Recenzje umieszczone w mediach dodatkowo przedstawiały książkę jako opowieść sado-maso, która urzekła gospodynie domowe w Stanach Zjednoczonych. "20 mln kobiet oszalało na punkcie pornoksiążki", pisze Katarzyna Wężyk w Wysokich Obcasach i dodaje: "wiele feministek uważa, że trylogia E.L. James przynosi kobietom więcej
szkody niż pożytku, bo powiela niekorzystne dla nich stereotypy.
"Pięćdziesiąt twarzy Greya" ich zdaniem sugeruje, że wszystkie kobiety
tak naprawdę marzą o poddaniu się mężczyźnie, który będzie całkowicie
kontrolował ich życie i podejmował za nie wszystkie decyzje, a to iście
XIX-wieczny koncept. Ponadto powiela szkodliwy mit, jakoby miłość dobrej
dziewczyny mogła zmienić mężczyznę, co z kolei w prostej linii prowadzi
do syndromu żony alkoholika". Skoro przedstawicielki feministycznego nurtu w krytyce literackiej tak się wypowiedziały, trzeba obaczyć i wyrobić sobie własny pogląd. Tym sposobem książka "Pięćdziesiąt twarzy Greya" autorstwa niejakiej E L James trafiła do mojego czytnika.
Historia jest banalnie prosta. Anastasia Steele, studentka literatury, w zastępstwie swojej chorej współlokatorki, przeprowadza wywiad z bajecznie bogatym Christianem Greyem do uczelnianego pisma (pan Grey jest darczyńcą uczelni). Christian Grey, poza tym, że jest bogaty, jest też niesamowicie przystojny i roztacza wokół siebie aurę tajemnicy i niedostępności. Anastasia z miejsca się zakochuje, ale wydaje się, że również pan Grey uległ jej urokowi - następnego dnia pojawi się w sklepie dla majsterkowiczów, w którym dziewczyna pracuje i będzie jej składał również inne dowody zainteresowania. I żyli długo i szczęśliwie - nie, ta historia nie ma aż takiego happy endu. Przez całą opowieść pan Grey będzie starał się nakłonić Anastasię do zgodzenia się (w pisemny sposób, w formie umowy) na relację erotyczną z różnymi urozmaiceniami typu sado-maso, natomiast bohaterka, targana wątpliwościami, będzie je na różne sposoby wyrażać i stawiać opór. Z drugiej strony, fascynacja panem Greyem będzie tak silna, że na dowód jego bardziej czułuch uczuć Anastasia będzie na plus interpretować jego niektóre słowa i gesty czy próbować tłumaczyć go trudnym dzieciństwem i faktem bycia molestowanym (?) przez starszą od niego kobietę.
Pytanie "zgodzi się, czy nie?" to pytanie, które napędza lekturę i powoduje, że książkę czyta się do końca. Właśnie to napięcie - widzimy, że pan Grey to toksyczny osobnik, ale podobnie jak Anastasia mamy ciągle nadzieję, że może jeszcze nie jest z nim tak źle, że może warto o niego zawalczyć. Druga rzecz - przełamanie tabu w literaturze erotycznej dla kobiet, jeśli wierzyć dziennikarce "WO", to czegoś takiego jeszcze nie było. Ale to jest właściwie wszystko. Książka nie jest literacko wyrafinowana. Nader szybko orientujemy się też, że mamy do czynienia z fikcją - bohaterowie są idealnie dopasowani, zawsze sprawni, pan Grey zawsze pamięta o prezerwatywach, Anastasia wciąż przygryza usta, co wciąż irytuje pana Greya. Książka jest też schematyczna - w każdym rozdziale obowiązkowo musi znaleźć się opis kolejnego efektownego zbliżenia. W którymś momencie jest już tego tyle, że zaczyna robić się nudno. Sado-maso jest z kolei tyle, ile mięsa w parówce. To raczej książkowa wersja filmików dla pań, które kiedyś były prezentowane przez Polsat w ramach erotycznych wieczorów - kolorowo i idealnie, a zarazem bardzo sztucznie. Bardziej fantazja niż rzeczywisty świat. Czemu okazała się atrakcyjna dla tak wielu (jak twierdzi wydawca w materiałach promocyjnych) z nich? To chyba to samo pytanie, czemu dwadzieścia lat temu panie tak fascynowały się książkami z serii Harlequin. Ja nie umiem na nie odpowiedzieć. Chyba nie jestem w targecie.
E L James, "Pięćdziesiąt twarzy Greya", Sonia Draga, 2012.
mnie też bardzo ta książka ciekawi, muszę ją przeczytać, żeby sama się przeczytać
OdpowiedzUsuńi dlatego jej nie przeczytam, bo po prostu mnie nie kręci taka literatura, nie dlatego, że jestem taka prządnicka i nie lubię opisów zadnych poza przyrody, po prostu uważam, że szkoda czasu. A do tego zauważyłam, że czytają ją gównie ci, którzy żadnych innych ksiażek nie biorą do ręki. Noszę się z zamiarem wpisu, anty wpisu raczej, o tym dlaczego nie i chyba go dzisiaj popełnię, hehe
OdpowiedzUsuńHahaha, widzę, że mamy podobne podejście :) Właśnie wzięłam się za tę książkę i niedługo ją skończę - I nadal się zastanawiam, gdzie są te gorące porno sceny? Albo może ja jestem za stara i już mnie nic nie szokuje? ;)
OdpowiedzUsuńLola's - warto sprawdzić. Ja raczej byłam rozczarowana, ale Ty wcale nie musisz :)
OdpowiedzUsuńKasia.Eire - w moim przypadku to była ciekawość: co takiego jest w tej książce, że wydawca wyłożył tak duży budżet na jej promocję? Wydaje mi się, że głównie bardzo łatwa w odbiorze treść, a równocześnie możliwość pokazania "smaczków".
Trinideth - też się nad tym zastanawiałam. Ale to chyba po prostu nieco ostrzejszy Harlequin ;)
Wszyscy teraz tyle o tym mówią i piszą... Jakoś szczególnie mnie do takich książek nie ciągnie. Może "Pięćdziesiąt twarzy Greya" zachwyci faktycznie jakąś sfrustrowaną gospodynię domową dobiegającą do pięćdziesiątki i narzekającą w duchu na niezbyt ekscytujące życie erotyczne. Ja chyba spasuję. ;)
OdpowiedzUsuń;)
OdpowiedzUsuńpowiem w ten sposób książka w polskim tłumaczeniu to jakaś "żenada" cała pikanteria znikła, natomiast trylogia w wersji oryginalnej - to dobra pozycja.
OdpowiedzUsuńOj, ja po polskiej lekturze mimo wszystko już nie zaryzykuję anglojęzycznej wersji ;)
OdpowiedzUsuńzastanawia mnie dokladnie to samo pytanie - co sprawiło, ze ta książka stała się hitem? bo chyba nie jej jakiekolwiek walory literackie?
OdpowiedzUsuńPo przeczytaniu 160 stron odłożyłam i stwierdziłam, że to był zmarnowany czas. W sumie nie zamierzałam jej czytać, ale jak pojawiła się okazja pożyczenia jej to zwyciężyła ciekawość.
OdpowiedzUsuńWcale się nie dziwię :)
OdpowiedzUsuńNie rozumiem skąd fenomen tej książki. To straszny gniot.
OdpowiedzUsuńhttp://kolodynska.pl/
Ja też.
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie i mojej recenzji :) http://kasiaapoleca.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń