sobota, 12 grudnia 2009

:: Julie Powell :: Julie i Julia

Zaciekawiona wpisem na blogu White Plate, poszłam na film "Julie&Julia", razem z moją Mamą. Film wydawał się idealną rozrywką, gdyż moja Mama nie znosi jakiejkolwiek przemocy, nie poleciłabym jej też obciążającego emocjonalnie, ciężkiego filmu w rodzaju "Placu Zbawiciela". Lekki i przyjemny film o losach dwóch kobiet, z wątkiem kulinarnym, wydawał się być idealnym wyborem. Poszłyśmy. I taki ten film rzeczywiście był - lekki, przyjemny, chociaż momentami nachalnie dydaktyczny i sztampowy.

Nauczona doświadczeniem, że książki zazwyczaj są lepsze od filmów, sięgnęłam po "Julie&Julia", ledwo tylko pojawiła się w nowościach w katalogu mojej biblioteki. Nie rozczarowałam się. Atutem książki jest dynamiczny, żywy język i poczucie humoru bohaterki - trzydziestoletniej urzędniczki Julie Powell, która wypróbowuje kolejne przepisy z książki amerykańskiej gwiazdy kulinarnej lat 60., Julii Child. W filmie nie zostało to niestety wystarczająco odtworzone. Za to pojawiła się praktycznie równoległa historia Julii Child, podczas gdy w książce jest cytowane zaledwie kilka niewiele mówiących scenek z jej życia małżeńskiego. Udramatyzowano też konflikt bohaterki z matką (która w filmie jest nadmiernie kontrolującą i o wszystko czepiającą się osobą), a także z mężem (w filmie dochodzi wręcz do kryzysu, w książce jest to tylko drobna kłótnia). Nie wspomniano też, że Julia Child krótko przed śmiercią przesłała Julii Powell pozdrowienia - a pojawił się jedynie wątek skrytykowania przez nią bloga. W filmie z powodu braku dzieci cierpi Julia Child, podczas gdy w książce to właśnie Julie Powell ma zdiagnozowany zespół jajników policystycznych i przez to lęka się, że nie będzie miała dzieci. No, cóż. Film rządzi się własnymi prawami, w związku z tym należało odpowiednio przeorganizować i pozmieniać wątki fabularne z książki.

A sama książka? Ciekawy pretekst do jej napisania (sukces bloga o tematyce kulinarnej). Kawałek dobrego rzemiosła, a przez to - dobrej rozrywki. W sam raz do odreagowania po powieściach cięższego kalibru (jak chociażby wspomniany Coetzee). Podobał mi się też wątek przemiany głównej bohaterki, to, że coś w sobie odkryła, czegoś się nauczyła, coś zmieniła, jak również wątek bycia zainspirowaną przez zupełnie obcą osobę. To także książka o tym, jaki wpływ może mieć na nas literatura, w jaki sposób odbieramy autorów, w jaki sposób wchodzimy w interakcje z nimi w naszym umyśle, w jaki sposób czynimy ich częścią naszego świata i jaki mogą mieć na nas wpływ. Nawet jeśli jako realne postaci wcale do tego nie pretendują - czy też my sami nie próbujemy ich do naszego świata jako realnych ludzi zaprosić.

Jeszcze o blogach chciałam wspomnieć. Jako środek wyrazu artystycznego stają się coraz bardziej popularne, a sukces bloga często jest przyczynkiem do napisania książki - jak chociażby wspomniany przeze mnie blog Tomasza Kwaśniewskiego (ale było też w naszym kraju kilka innych prób). Niektóre powieści są promowane poprzez poświęcone im blogi (wspomniany cykl historii Karoliny Macios, "prowincjonalny" blog Katarzyny Enerlich). Dobrze to czy źle? Trudno wyrokować. Wydaje mi się jednak, że dzięki blogom zyskaliśmy dodatkowe narzędzie do promowania literatury czy narzędzie umożliwiające publikowanie swoich prób literackich. Pisanie bloga jest aktem odwagi, podobnie jak twórcze pisanie. Dlatego, jeśli ma się predyspozycje w tym kierunku, warto próbować, gdyż przykład kilku autorów pokazał, że może to być wstęp do czegoś poważniejszego, jak pierwsza własna książka.

Julie Powell, Julie&Julia. Rok niebezpiecznego gotowania, Świat Książki, Warszawa 2009

5 komentarzy:

  1. książ, szczerze mówiąc nie czytałam. film oglądałam. cieakwa jestem mojego odbioru lektury.
    w przyszłości.
    teraz czekam na... "Co się mieści w dwóch walizkach..." Veroniki Peters :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na filmie doskonale się bawiłem, książki niestety nie znam.

    A najśmieszniejsze jest to, że gdy wróciłem z kina po "Julie & Julia" znalazłem w skrzynce mailowej list od pewnego redaktora jednego z polskich tygodników. Otóż trafił on na mojego bloga Simon Cafe i... zaproponował pisanie krótkich recenzji muzycznych do swego pisma. Aż mi się nie chciało w to wierzyć, bo był to jakiś nieprawdopodobny zbieg okoliczności.

    Fakt jednak jest faktem: w zeszłym miesiącu poszły w prasie moje trzy recenzje i mam już zamówienie na dwie następne. Zapoczątkowanie tej współpracy było niewątpliwie jednym z najmilszych wydarzeń tego roku i pozwoliło mi na własnej skórze się przekonać, że warto pisać bloga!

    OdpowiedzUsuń
  3. @Agnieszka
    książka jest chyba fajniejsza - jak to książki :)

    @Simon
    Gratuluje! :) Pewnie, że warto. A mógłbyś podesłać na maila jakieś linki do recenzji?

    OdpowiedzUsuń
  4. Och, nie wiem jak to się stało, ale jeszcze nie czytałam tej książki! Muszę to nadrobić w najbliższym czasie, bo jest ona na liście koniecznych do przeczytania od dłuższego czasu. Poza tym nie obejrzę filmu póki nie przeczytam książki, a film na półeczce z DVD leży od jakiegoś czasu ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. ja też zawsze wolę zaczynać od książki - no chyba, że książka jest wydana już po emisji filmu :)

    OdpowiedzUsuń