Skoro już zeszło na tematy podróżnicze, oto kolejna opowieść z drogi. Sam pomysł jest dość niekonwencjonalny - oto dwóch młodych dominikanów wyrusza z Krakowa autostopem do Macedonii, do Skopje, miejscowości, w której urodziła się Matka Teresa, potem zaś w ten sam sposób do Krakowa wraca. Zakonnicy obserwacje spisują w formie notatek w telefonie komórkowym, a po powrocie nadają im dłuższą, bardziej literacką formę. Tak powstała ta niewielka książeczka, zapis 8-dniowej podróży.
To, podobnie jak w przypadku Jacka Hugo-Badera, zapisy spotkań z ludźmi napotkanymi na trasie. Jednak zakonnicy nie starają się być reporterami - nie przygotowują się do podróży chłonąc informacje o poszczególnych krajach, nie biorą przewodników, nie nastawiają się na zwiedzanie. Ważny jest dla nich cel - chcą dotrzeć do Skopje i stamtąd wrócić, ale też ważni są dla nich ludzie, którzy staną na ich drodze. Ich nierzadko poplątane historie, wręcz takie, które katolickim księżom mogą postawić włosy na głowie, jak chociażby opowieści wyznawcy reiki. Czy spotkanie z polskimi dresiarzami, którzy okazują się mimo groźnego dość przyjaźnie do księży nastawieni. Ta podróż jest dla nich przede wszystkim nauką otwartości - aby spotkać się z ludzi, jakimi są, aby nie próbować na siłę wygłaszać pouczeń czy moralizować (autor przyznaje, że parę razy gryzł się w język), a tylko gdzieś przy okazji dać proste świadectwo wiary - zapewnić o modlitwie, wręczyć obrazek, powiedzieć coś bardzo osobistego. Jednak do niczego nie zmuszać ani nie nakłaniać. Krzysztof Pałys pisze otwarcie o sytuacjach, które wzbudzały w nim lęk czy niepewność i o tym, jak powodowały, że jeszcze bardziej wierzył, że jednak Ktoś nad tym czuwa.
I poza tym, że ta książka jak najbardziej jest zapisem podróży, można też odczytywać ją jako metaforę naszego życia. Podróży, która ma swój początek i koniec. W której wydarzy się niejedna zmiana planów, niejednokrotnie będziemy musieli zmienić trasę, a nawet jeśli się zgubimy, będzie to miało też i swoje dobre strony. W której spotkamy mnóstwo ludzi, przeważnie życzliwych - jeśli sami potraktujemy ich z otwartością, ale też i w której doświadczymy niszczycielskiej siły zła (bohaterowie Krzysztofa Pałysa wciąż zmagają się ze skutkami ostatniej wojny na Bałkanach, chociaż minęło już 20 lat). I w której - jeśli jesteśmy wierzący - będziemy uczyć się, aby jeszcze bardziej wierzyć, jeśli zaś nie wierzymy - będziemy zapraszani do tego, aby uwierzyć. A wszystko to podane w lekkiej, przystępnej formie (dobry odpoczynek po cięższej gatunkowo książce Jacka Hugo-Badera). Bardzo podobał mi się też pomysł okraszenia książki rysunkami na podstawie zdjęć - pomyślałam sobie, że tak rzadko spotyka się jakąkolwiek grafikę w książkach dla dorosłych, a szkoda.
Jeszcze taka ciekawostka dotycząca autora. Prowadzi on całkiem ciekawą stronę dotyczącą duchowości. Znajduje się tam też dział lżejszy, z zabawnymi filmikami o dominikanach. Nad "Szopką" zdarzyło mi się popłakać ze śmiechu, zwłaszcza, że znam niektóre występujące w niej osoby. To zestawienie w każdym razie mówi sporo o samych dominikanach jako zakonie - poważnie podchodzą do tego, co robią (o czym świadczy to, że starannie odprawiana liturgia w mojej dominikańskiej parafii powoduje przepływy wiernych z innych okolicznych parafii i czarną rozpacz proboszczów), ale równocześnie mają poczucie humoru i dystans do samych siebie. Taka jest też właśnie książka "Ludzie 8 dnia" - znajdziecie w niej sporą garść poważnej refleksji, nawiązań do innych autorów, namysłu autora nad światem, wiarą i sobą, ale również lekkie i śmieszne fragmenty.
Krzysztof Pałys OP, Ludzie 8 dnia. Autostopem do Matki Teresy, W Drodze, Poznań 2012
recenzje książkowe, nowości książkowe, literatura, kreatywne pisanie - i nie tylko.
poniedziałek, 7 maja 2012
piątek, 4 maja 2012
Dzienniki kołymskie - Jacek Hugo-Bader
Tutaj z kolei zadziałał na mnie marketing "Gazety Wyborczej", bo zdjęcia i fragmenty tej książki były wcześniej publikowane na jej łamach. Były tak sugestywne, że zechciałam zajrzeć do książki. I zerknęłam - niewiele brakowało, aby nasze spotkanie z kolegą we "Wrzeniu Świata" przerodziło się w spotkanie czytelnicze, on zaczytał się w książeczce Mariusza Szczygła, ja nie mogłam się oderwać od reportaży Jacka Hugo-Badera.
Kołyma. Tak, wszyscy macie zapewne to samo skojarzenie. Obozy niewolniczej pracy w ZSSR, z których rzadko komu udawało się wyjść żywym. I pytanie: jak teraz można żyć na tej nieludzkiej ziemi? Czy fakt, że były tam obozy, zginęły tam tysiące ludzi, które w tej ziemi ma swoje groby, ma obecnie jakiś wpływ na obecnych mieszkańców Kołymy? To były punkty wyjściowe do podjęcia przez reportera podróży. Książka jest zapisem ze spotkań z ludźmi, którzy pojawili się na jego drodze. To oni opowiadają Jackowi Hugo-Baderowi historię Kołymy - ale nie fakty z książek, tylko historie o jej innych mieszkańcach (nie tylko ludzkich, ale też zwierzęcych), zasłyszane od wcześniejszych pokoleń. Reporter, towarzysząc swoim bohaterom, obserwuje i rejestruje ich codzienne życie. Szuka odpowiedzi.
Próbuję sobie przypomnieć, które postaci najbardziej zapadły mi w pamięć. Szamanka Dora, która przepowiedziała, że okładka powstającej książki będzie zielona, ze złotymi literami (autor nie wiedział jeszcze, że otrzyma taką propozycję od grafika). Natalia, córka komisarza bezpieki Nikołaja Jeżowa, która po śmierci ojca trafiła do domu dziecka, a w życiu dorosłym próbowała uciec od tego, kim był jej ojciec, osiedlając się aż na Kołymie. Miejscowy bogacz, Aleksandr Basanski. Major Jurij Sałatin, obecnie złomiarz - ten, którego zdjęcie znalazło się na okładce. I wielu innych. Każdy z nich na swój sposób próbuje uporać się z własną przeszłością, ale też ze świadomością, że żyje w takim miejscu.
Do tego obserwacje przyrodnicze. O "szatunach", legendarnych, wyjątkowo silnych i nienawidzących ludzi niedźwiedziach opowiadają reporterowi mieszkańcy Kołymy. Na własne oczy autor książki może rozpoznać nadchodzącą zimę - oznajmia ją krzew "stłannik", który przed początkiem największych mrozów ściele się płasko przy ziemi i prostuje się dopiero w marcu, gdy mrozy zaczynają ustępować. Ma też okazję poczuć dreszczyk emocji, przeprawiając się łódką przez zamarzającą rzekę Ałdan (ostatni prom przed zamarźnięciem wody zdążył odpłynąć, ale rzeką na własną rękę próbują się jeszcze przeprawiać właściciele małych łódek).
Ta książka to kawałek świetnej, reporterskiej roboty. Zmusza do zatrzymywania się, odkładania jej i namysłu. Nie da się jej przeczytać od razu całej. Może dlatego, że temat nie jest łatwy, ale też dlatego, że jest podzielona na króciutkie części (zawiera dziennik z wyprawy, publikowany na portalu Wyborczej, i rozwinięcie książkowe danego fragmentu dziennika). Dlatego, aby postaci i wątki się nie pomieszały, a historie mogły dobrze wybrzmieć, po prostu trzeba robić sobie przerwy. Tak w ogóle takie zmuszanie do namysłu, refleksji nad tekstem, to moje prywatne kryterium tego, że książka jest czymś więcej niż dobrym kawałkiem literackiego rzemiosła.
Jacek Hugo-Bader, Dzienniki kołymskie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
środa, 2 maja 2012
333 popkultowe rzeczy... lata 90 - Bartek Koziczyński
Czasem mam tak, że wezmę jakąś książkę w księgarni w łapki, a potem nie mogę się oderwać od czytania. Tak właśnie było z "333 popkultowymi rzeczami... lata 90.", leksykonem przygotowanym przez Bartka Koziczyńskiego. A że czas na czytanie w księgarni się kończył, to stwierdziłam, że książkę nabędę i doczytam w domu.
Tak się też stało. Czytałam i podróżowałam w czasie. Ostatnie klasy szkoły podstawowej. Wieczorne wspólne oglądanie "Dynastii", która w naszej rodzinie była traktowana jako najlepsza komedia. Niezapomniane "Polskie ZOO". "Miasteczko Twin Peaks", które oglądałam sama, bo reszta rodziny za nim nie przepadała. Dyskoteki w rodzinnej wiosce, na których królowało Eurodance i kierowca PKS-u, który katował płytę Dr. Albana (a i tak był to u niego przejaw muzycznego gustu, bo zazwyczaj raczył nas disco polo). Moja flanelowa koszula i nigdy niespełnione marzenie o martensach (i chyba nie odważę się go spełnić, mogę nosić tylko buty z miękkiej skóry). Na studiach odkrycie, że potrafię śpiewać drugim głosem, a jak się dobrze przyłożę, to i nawet falsetem - męczyłyśmy z koleżanką w akademiku na zmianę "Maksi Kaza" i "Czerwone korale". I wiele, wiele innych historii, które przypomniały się w trakcie lektury...
Bartek Koziczyński, 333 popkultowe rzeczy... lata 90., Vesper, Poznań 2011
Tak się też stało. Czytałam i podróżowałam w czasie. Ostatnie klasy szkoły podstawowej. Wieczorne wspólne oglądanie "Dynastii", która w naszej rodzinie była traktowana jako najlepsza komedia. Niezapomniane "Polskie ZOO". "Miasteczko Twin Peaks", które oglądałam sama, bo reszta rodziny za nim nie przepadała. Dyskoteki w rodzinnej wiosce, na których królowało Eurodance i kierowca PKS-u, który katował płytę Dr. Albana (a i tak był to u niego przejaw muzycznego gustu, bo zazwyczaj raczył nas disco polo). Moja flanelowa koszula i nigdy niespełnione marzenie o martensach (i chyba nie odważę się go spełnić, mogę nosić tylko buty z miękkiej skóry). Na studiach odkrycie, że potrafię śpiewać drugim głosem, a jak się dobrze przyłożę, to i nawet falsetem - męczyłyśmy z koleżanką w akademiku na zmianę "Maksi Kaza" i "Czerwone korale". I wiele, wiele innych historii, które przypomniały się w trakcie lektury...
Sama książka jest ciekawie i lekko napisana. Teksty są ilustrowane zdjęciami lub grafikami (szkoda, że czarno-białe, no ale wtedy ta książka kosztowałaby pewnie dużo więcej). Jak każdy leksykon, jest może subiektywna - pewnych haseł mi zabrakło. Ale i tak wciągnęła mnie na tyle, że sięgnę po część pierwszą - w trakcie lektury zorientowałam się, że autor napisał też "333 popkultowe rzeczy PRL".
Bartek Koziczyński, 333 popkultowe rzeczy... lata 90., Vesper, Poznań 2011
niedziela, 29 kwietnia 2012
Polska da się lubić - Steffen Moller
- To, co pisze Moller o Polakach, w dużej mierze zgadza się z tym, co sam widziałem w Niemczech - powiedział mi Michał, który spędził w tym kraju rok podczas nauki w liceum. - Jeśli dasz radę gdzieś tę książkę dostać, bo wyszła parę ładnych lat temu.
Dostałam, w naszej bibliotece. Przeczytałam jednym tchem i muszę powiedzieć, że też się zgadza. Chociażby z opowieściami, jak moi rodzice układali sobie relacje ze swoimi niemieckimi sąsiadami i jakie zachowania u nich obserwowali (a równocześnie dziwili się, że są tak różne od polskich). Ot, chociażby piłowanie drewna na pile tarczowej. Miejscowi na wsi zakładają robocze ciuchy, rękawice, i piłują dopóki nie wykonają całej pracy. Niemcy tymczasem metodycznie się przygotowywali: kupili specjalne ubrania w Praktikerze, zaplanowali czas na piłowanie, a potem czas na odpoczynek, pracę podzielili też na kilka dni. Wróćmy jednak do książki.
Steffena Mollera świetnie znają wszyscy, którzy oglądają telewizję. To niemiecki komik, któremu nasz kraj spodobał się tak bardzo, że nauczył się naszego niełatwego języka i zaczął w nim dość często bywać (a w końcu zamieszkał). Udziela się jako aktor (występ w serialu "M jak miłość") czy kabareciarz (pamiętacie taki program "Europa da się lubić", nadawany jeszcze przed naszym wstąpieniem do Unii Europejskiej?). Swoje spostrzeżenia na temat polskiej kultury spisał w tym oto leksykonie. To raczej garść żartobliwych anegdot, prawdziwych i hipotetycznych sytuacji i historii pokazujących polską mentalność, skontrastowaną z mentalnością naszych zachodnich sąsiadów. Czyta się łatwo, lekko i przyjemnie - i tak ma być. Bawiąc się, dowiadujemy się czegoś o nas samych, a wiele rzeczy, których do tej pory nie byliśmy świadomi, jawi się w nowym świetle. Niektóre polskie wady okazują się być zaletami, zaś to, co uważaliśmy za zaletę, staje się wadą...
Ot, chociażby takie spostrzeżenia dotyczące polskiej gościnności. Jesteśmy gościnni, bo przychodzący do domu zostanie zawsze nakarmiony - chociażby ciastkami, paluszkami, czymkolwiek - a nie tylko napojony kawą, jak to bywa w Niemczech. Do tego gości w Polsce do jedzenia zaprasza się aż trzykrotnie. Dopiero za trzecim razem, kiedy gospodyni bardzo nalega, a wręcz rozkazuje, goście zaczynają jeść. To samo ma miejsce, jeśli chodzi o świadczenie sobie wzajemnych przysług. Nie zauważyliście nigdy, że Polacy bardzo się certolą? Bo mnie to zawsze zastanawiało. Polacy są też ciekawi, wzajemnie się obserwują. I faktycznie, coś jest na rzeczy. Kiedy pojechałam do Anglii, moja siostra kazała mi się nie gapić za bardzo na ludzi (mimo, że w Polsce ten sposób spoglądania jeszcze nie jest odbierany jako nachalny). Jeszcze inna sprawa to tradycyjne polskie narzekanie, czy też dystans w stosunkach z obcymi ludźmi (ktoś dużo się uśmiechający i bardzo uprzejmy bywa odbierany jako dziwak). Inny ciekawy zwyczaj, funkcjonujący w Polsce, to używanie zdrobnień imion (nierzadko dość odległych od oryginału, weźmy dla przykładu Aleksandrę i Olę - też się kiedyś dziwiłam, czemu moja siostra ma zdrobnienie, które nijak nie pasuje do jej oryginalnego imienia). Bardzo polskie jest też zamiłowanie do absurdalnej formy humoru, podobnie jak brak długofalowego planowania, nieufność względem innych, narzekanie jako rytualna forma wymiany informacji czy pesymizm. Dobra, więcej nie zdradzę. Przeczytajcie sami :)
Steffen Moller, Polska da się lubić. Mój prywatny przewodnik po Polsce i Polakach, Wydawnictwo Publicat, Poznań 2006
Dostałam, w naszej bibliotece. Przeczytałam jednym tchem i muszę powiedzieć, że też się zgadza. Chociażby z opowieściami, jak moi rodzice układali sobie relacje ze swoimi niemieckimi sąsiadami i jakie zachowania u nich obserwowali (a równocześnie dziwili się, że są tak różne od polskich). Ot, chociażby piłowanie drewna na pile tarczowej. Miejscowi na wsi zakładają robocze ciuchy, rękawice, i piłują dopóki nie wykonają całej pracy. Niemcy tymczasem metodycznie się przygotowywali: kupili specjalne ubrania w Praktikerze, zaplanowali czas na piłowanie, a potem czas na odpoczynek, pracę podzielili też na kilka dni. Wróćmy jednak do książki.
Steffena Mollera świetnie znają wszyscy, którzy oglądają telewizję. To niemiecki komik, któremu nasz kraj spodobał się tak bardzo, że nauczył się naszego niełatwego języka i zaczął w nim dość często bywać (a w końcu zamieszkał). Udziela się jako aktor (występ w serialu "M jak miłość") czy kabareciarz (pamiętacie taki program "Europa da się lubić", nadawany jeszcze przed naszym wstąpieniem do Unii Europejskiej?). Swoje spostrzeżenia na temat polskiej kultury spisał w tym oto leksykonie. To raczej garść żartobliwych anegdot, prawdziwych i hipotetycznych sytuacji i historii pokazujących polską mentalność, skontrastowaną z mentalnością naszych zachodnich sąsiadów. Czyta się łatwo, lekko i przyjemnie - i tak ma być. Bawiąc się, dowiadujemy się czegoś o nas samych, a wiele rzeczy, których do tej pory nie byliśmy świadomi, jawi się w nowym świetle. Niektóre polskie wady okazują się być zaletami, zaś to, co uważaliśmy za zaletę, staje się wadą...
Ot, chociażby takie spostrzeżenia dotyczące polskiej gościnności. Jesteśmy gościnni, bo przychodzący do domu zostanie zawsze nakarmiony - chociażby ciastkami, paluszkami, czymkolwiek - a nie tylko napojony kawą, jak to bywa w Niemczech. Do tego gości w Polsce do jedzenia zaprasza się aż trzykrotnie. Dopiero za trzecim razem, kiedy gospodyni bardzo nalega, a wręcz rozkazuje, goście zaczynają jeść. To samo ma miejsce, jeśli chodzi o świadczenie sobie wzajemnych przysług. Nie zauważyliście nigdy, że Polacy bardzo się certolą? Bo mnie to zawsze zastanawiało. Polacy są też ciekawi, wzajemnie się obserwują. I faktycznie, coś jest na rzeczy. Kiedy pojechałam do Anglii, moja siostra kazała mi się nie gapić za bardzo na ludzi (mimo, że w Polsce ten sposób spoglądania jeszcze nie jest odbierany jako nachalny). Jeszcze inna sprawa to tradycyjne polskie narzekanie, czy też dystans w stosunkach z obcymi ludźmi (ktoś dużo się uśmiechający i bardzo uprzejmy bywa odbierany jako dziwak). Inny ciekawy zwyczaj, funkcjonujący w Polsce, to używanie zdrobnień imion (nierzadko dość odległych od oryginału, weźmy dla przykładu Aleksandrę i Olę - też się kiedyś dziwiłam, czemu moja siostra ma zdrobnienie, które nijak nie pasuje do jej oryginalnego imienia). Bardzo polskie jest też zamiłowanie do absurdalnej formy humoru, podobnie jak brak długofalowego planowania, nieufność względem innych, narzekanie jako rytualna forma wymiany informacji czy pesymizm. Dobra, więcej nie zdradzę. Przeczytajcie sami :)
Steffen Moller, Polska da się lubić. Mój prywatny przewodnik po Polsce i Polakach, Wydawnictwo Publicat, Poznań 2006
wtorek, 10 kwietnia 2012
Lokatorka Wildfell Hall - Anne Bronte
Za oknami hula północny, porywisty wiatr. Co i rusz nadciągają chmury niosące śnieżycę. Nawet koty nie wystawiają nosa na dwór - wolą cały dzień okupować kolana właścicieli i gości. Herbata, kawałek ciasta i mól książkowy w takich warunkach może oddawać się swojemu ulubionemu nałogowi - czytaniu.
Akurat lektura w sam raz współgrająca z ponurą kwietniową aurą. W Polsce po raz pierwszy opublikowano powieść trzeciej, najmłodszej siostry Bronte - Anny, "Lokatorka Wildfell Hall". Anna napisała ich raptem dwie: debiutancką "Agnes Grey" (nadal pozostaje ona nieprzetłumaczona), a następnie "Lokatorkę". "Lokatorka" to opowiedziana oczami mężczyzny, Gilberta Markhama, historia jego sąsiadki, Helen Graham. Pojawienie się samotnej, młodej kobiety z dzieckiem wzbudza na wsi huragan plotek i domysłów, zwłaszcza, że Helen niechętnie mówi o sobie i swojej przeszłości. Już i tak to, że Helen utrzymuje się sama ze sprzedaży swoich obrazów, jest ewenementem. Jak też i jej poglądy, że kobiety są równe mężczyznom pod kątem możliwości intelektualnych i powinny mieć możliwość samostanowienia. Zafascynowany kobietą Gilbert stopniowo odkrywa jej największą tajemnicę - ucieczkę i ukrywanie się Helen przed mężem, notorycznie zdradzającym ją alkoholikiem. Ale czy ta historia będzie miała swój szczęśliwy koniec, tego Wam już nie zdradzę.
W porównaniu z powieściami pozostałych sióstr Bronte, Charlotte i Emily, które miałam okazję czytać, książka Anne wypada dość blado. Brakuje jej realistycznych, dokładnych opisów społeczeństwa, obecnych w książkach Charlotte czy też temperatury emocji charakterystycznych dla "Wichrowych Wzgórz" Emilii. Jednak to nie warsztat decyduje w tym przypadku o unikalności książki, a podjęty temat. W czasach sióstr Bronte ucieczka od męża była traktowana jako przestępstwo, kobiety nie miały możliwości samostanowienia, a także niewielki wybór zajęć, w których mogły realizować się zawodowo (niezamożne Anne i Charlotte Bronte próbowały swoich sił jako guwernantki i nauczycielki). Stąd wydanie książki wywołało skandal. W obecnych czasach, gdy praca kobiet jest czymś powszechnym i naturalnym, a rozwody są łatwo udzielane - może być przyczynkiem do dyskusji, czy mimo zmian w społeczeństwie nie zmieniły się krzywdzące wobec kobiet stereotypy.
Anne Bronte, Lokatorka Wildfell Hall, Wydawnictwo MG, Warszawa 2012.
Akurat lektura w sam raz współgrająca z ponurą kwietniową aurą. W Polsce po raz pierwszy opublikowano powieść trzeciej, najmłodszej siostry Bronte - Anny, "Lokatorka Wildfell Hall". Anna napisała ich raptem dwie: debiutancką "Agnes Grey" (nadal pozostaje ona nieprzetłumaczona), a następnie "Lokatorkę". "Lokatorka" to opowiedziana oczami mężczyzny, Gilberta Markhama, historia jego sąsiadki, Helen Graham. Pojawienie się samotnej, młodej kobiety z dzieckiem wzbudza na wsi huragan plotek i domysłów, zwłaszcza, że Helen niechętnie mówi o sobie i swojej przeszłości. Już i tak to, że Helen utrzymuje się sama ze sprzedaży swoich obrazów, jest ewenementem. Jak też i jej poglądy, że kobiety są równe mężczyznom pod kątem możliwości intelektualnych i powinny mieć możliwość samostanowienia. Zafascynowany kobietą Gilbert stopniowo odkrywa jej największą tajemnicę - ucieczkę i ukrywanie się Helen przed mężem, notorycznie zdradzającym ją alkoholikiem. Ale czy ta historia będzie miała swój szczęśliwy koniec, tego Wam już nie zdradzę.
W porównaniu z powieściami pozostałych sióstr Bronte, Charlotte i Emily, które miałam okazję czytać, książka Anne wypada dość blado. Brakuje jej realistycznych, dokładnych opisów społeczeństwa, obecnych w książkach Charlotte czy też temperatury emocji charakterystycznych dla "Wichrowych Wzgórz" Emilii. Jednak to nie warsztat decyduje w tym przypadku o unikalności książki, a podjęty temat. W czasach sióstr Bronte ucieczka od męża była traktowana jako przestępstwo, kobiety nie miały możliwości samostanowienia, a także niewielki wybór zajęć, w których mogły realizować się zawodowo (niezamożne Anne i Charlotte Bronte próbowały swoich sił jako guwernantki i nauczycielki). Stąd wydanie książki wywołało skandal. W obecnych czasach, gdy praca kobiet jest czymś powszechnym i naturalnym, a rozwody są łatwo udzielane - może być przyczynkiem do dyskusji, czy mimo zmian w społeczeństwie nie zmieniły się krzywdzące wobec kobiet stereotypy.
Anne Bronte, Lokatorka Wildfell Hall, Wydawnictwo MG, Warszawa 2012.
środa, 4 kwietnia 2012
Moja pierwsza książka
Myślę o napisaniu powieści, ale życie tak się ułożyło, że moja pierwsza książka to książka specjalistyczna, dotycząca public relations. Po kilku miesiącach wytężonej pracy mogę Wam ją już oficjalnie zaprezentować - właśnie rozpoczęła się jej przedsprzedaż w Wydawnictwie Difin.
To jest też powód mojej mniejszej aktywności na blogach i wolniejszego tempa czytania książek. Przez kilka ostatnich miesięcy byłam zajęta jej pisaniem. Część materiałów pochodziła z mojej pracy doktorskiej o mierzeniu efektów działań PR, ale drugą część musiałam napisać. Do tego fragmenty pracy doktorskiej trzeba było przeredagować - dla odbiorcy książki język naukowy byłby za trudny. Samo pisanie jest fascynującym procesem. Wiadomo, gdzie się zacznie. Ale nigdy nie wiadomo, gdzie się skończy - mnóstwo informacji pojawia się w trakcie. Poprawki robi się praktycznie do ostatniej chwili.
Teraz czeka mnie spotkanie z rynkiem. Do tej pory opisywałam czyjeś książki, teraz sama będę czytać opinie na temat tego, co sama napisałam. Nie wszystkie będą zapewne przychylne - ale tak sobie myślę, że krytyczna opinia kogoś, kto włożył wysiłek w przeczytanie książki i napisanie jej, jest tak samo dużo warta, jak pochwały. Bo pokazuje to, co warte jest poprawienia, ulepszenia. Jakieś wnioski do wyciągnięcia na przyszłość.
A ja? Biorę się za pisanie kolejnej książki... też branżowej. Na powieści przyjdzie jeszcze czas.
Anna Miotk, Badania w public relations. Wprowadzenie, Wydawnictwo Difin, Warszawa 2012.
To jest też powód mojej mniejszej aktywności na blogach i wolniejszego tempa czytania książek. Przez kilka ostatnich miesięcy byłam zajęta jej pisaniem. Część materiałów pochodziła z mojej pracy doktorskiej o mierzeniu efektów działań PR, ale drugą część musiałam napisać. Do tego fragmenty pracy doktorskiej trzeba było przeredagować - dla odbiorcy książki język naukowy byłby za trudny. Samo pisanie jest fascynującym procesem. Wiadomo, gdzie się zacznie. Ale nigdy nie wiadomo, gdzie się skończy - mnóstwo informacji pojawia się w trakcie. Poprawki robi się praktycznie do ostatniej chwili.
![]() |
Teraz czeka mnie spotkanie z rynkiem. Do tej pory opisywałam czyjeś książki, teraz sama będę czytać opinie na temat tego, co sama napisałam. Nie wszystkie będą zapewne przychylne - ale tak sobie myślę, że krytyczna opinia kogoś, kto włożył wysiłek w przeczytanie książki i napisanie jej, jest tak samo dużo warta, jak pochwały. Bo pokazuje to, co warte jest poprawienia, ulepszenia. Jakieś wnioski do wyciągnięcia na przyszłość.
A ja? Biorę się za pisanie kolejnej książki... też branżowej. Na powieści przyjdzie jeszcze czas.
Anna Miotk, Badania w public relations. Wprowadzenie, Wydawnictwo Difin, Warszawa 2012.
sobota, 10 marca 2012
Miłosz - Andrzej Franaszek
Książkę Andrzeja Franaszka kupiłam, bo interesowało mnie, jakim człowiekiem był naprawdę Czesław Miłosz. W ostatnich latach jego życia media ukazywały go jako nobliwego mędrca, opromienionego nimbem Nagrody Nobla i wybitnych osiągnięć na polu literatury. Ale czy była to prawda?
Dość długo dzieło czekało na swoją kolej. Dzieło - rozmiar książki to ponad 800 stron. Dałabym jej pewnie radę podczas którejś z dłuższych podróży, ale rozmiar skutecznie odstraszał od jej noszenia. Czekała zatem na czas, kiedy będę miała czas na lekturę w domu. Pochłonęłam ją w ciągu któregoś deszczowego lutowego weekendu, ale dopiero teraz mam czas, aby ją opisać.
Czesław Miłosz został sportretowany w tej książce wyjątkowo dokładnie, jako dziecko swojej epoki, XX wieku, z jego wszystkimi perturbacjami i niepokojami. Urodził się w 1911 roku (był rówieśnikiem mojej babci), miał być świadkiem okrucieństw i pierwszej, i drugiej wojny światowej, i komunistycznego reżimu w Polsce i innych krajach Europy Wschodniej, i doświadczyć rozłąki z rodzinnym krajem a także rodzinnym kontynentem, i prywatnie mieć tendencję do nadmiernego komplikowania sobie życia osobistego - a przede wszystkim umieć o tym opowiedzieć w swojej twórczości.
Podziw budzi rzetelna praca autora, który z jednej strony dokopał się chyba do wszystkich możliwych źródeł dotyczących kolejnych etapów życia poety. Z tego, co napisał wydawca w materiałach promocyjnych książki, praca nad biografią trwała aż 10 lat. Równocześnie biograf nie stroni od literackiej egzegezy - cytując wiersze, szuka echa rzeczywistych wydarzeń, które mogły poruszyć emocje pisarza i przyczynić się do powstania tego czy owego wiersza. Analizuje również jego relacje z innymi postaciami świata literatury i sztuki. W książce pojawiają się również świadectwa znajomych. Nie wszystko autorowi udaje się jednak ustalić - na przykład prawdziwych losów jednego z młodzieńczych związków poety w Wilnie - i wtedy dzieli się z czytelnikiem swoją bezradnością. Czasem bywa wobec postępków Czesława Miłosza bezkrytyczny - opisując jego liczne romanse, próbuje go usprawiedliwić, cytując opinie znajomych lub pisząc, że jego literacki geniusz i siła witalna płyną z tego samego źródła (co brzmi mało przekonywająco). Być może wynikało to z obawy przed skonfliktowaniem się z bliskimi pisarza (co z kolei przerobił na sobie autor biografii Ryszarda Kapuścińskiego).
Ale - wracając do ostatniej książki Mario Vargasa Llosy - czy człowieka przekreślają jego złe czyny? Zwłaszcza, jeśli równocześnie w swoim życiu dokonał wiele dobrego dla innych, wniósł nadzwyczajny wkład w życie całej ludzkości?
Andrzej Franaszek, Miłosz, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011.
Dość długo dzieło czekało na swoją kolej. Dzieło - rozmiar książki to ponad 800 stron. Dałabym jej pewnie radę podczas którejś z dłuższych podróży, ale rozmiar skutecznie odstraszał od jej noszenia. Czekała zatem na czas, kiedy będę miała czas na lekturę w domu. Pochłonęłam ją w ciągu któregoś deszczowego lutowego weekendu, ale dopiero teraz mam czas, aby ją opisać.
Czesław Miłosz został sportretowany w tej książce wyjątkowo dokładnie, jako dziecko swojej epoki, XX wieku, z jego wszystkimi perturbacjami i niepokojami. Urodził się w 1911 roku (był rówieśnikiem mojej babci), miał być świadkiem okrucieństw i pierwszej, i drugiej wojny światowej, i komunistycznego reżimu w Polsce i innych krajach Europy Wschodniej, i doświadczyć rozłąki z rodzinnym krajem a także rodzinnym kontynentem, i prywatnie mieć tendencję do nadmiernego komplikowania sobie życia osobistego - a przede wszystkim umieć o tym opowiedzieć w swojej twórczości.
Podziw budzi rzetelna praca autora, który z jednej strony dokopał się chyba do wszystkich możliwych źródeł dotyczących kolejnych etapów życia poety. Z tego, co napisał wydawca w materiałach promocyjnych książki, praca nad biografią trwała aż 10 lat. Równocześnie biograf nie stroni od literackiej egzegezy - cytując wiersze, szuka echa rzeczywistych wydarzeń, które mogły poruszyć emocje pisarza i przyczynić się do powstania tego czy owego wiersza. Analizuje również jego relacje z innymi postaciami świata literatury i sztuki. W książce pojawiają się również świadectwa znajomych. Nie wszystko autorowi udaje się jednak ustalić - na przykład prawdziwych losów jednego z młodzieńczych związków poety w Wilnie - i wtedy dzieli się z czytelnikiem swoją bezradnością. Czasem bywa wobec postępków Czesława Miłosza bezkrytyczny - opisując jego liczne romanse, próbuje go usprawiedliwić, cytując opinie znajomych lub pisząc, że jego literacki geniusz i siła witalna płyną z tego samego źródła (co brzmi mało przekonywająco). Być może wynikało to z obawy przed skonfliktowaniem się z bliskimi pisarza (co z kolei przerobił na sobie autor biografii Ryszarda Kapuścińskiego).
Ale - wracając do ostatniej książki Mario Vargasa Llosy - czy człowieka przekreślają jego złe czyny? Zwłaszcza, jeśli równocześnie w swoim życiu dokonał wiele dobrego dla innych, wniósł nadzwyczajny wkład w życie całej ludzkości?
Andrzej Franaszek, Miłosz, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011.
środa, 29 lutego 2012
Bex@ - Liliana Śnieg-Czaplewska
Tragiczna śmierć Zdzisława Beksińskiego (i nie mniej tragiczna wcześniejsza śmierć jego syna, Tomasza) spowodowała wysyp wielu fantastycznych opinii na jego temat. Postanowiła im się sprzeciwić dziennikarka Liliana Śnieg-Czaplewska. Publikując swoją codzienną mailową korespondencję z malarzem chciała pokazać go takim, jak go widziała. Książka wyszła jeszcze w 2005 roku, tym samym, na początku którego zginął malarz, jednak jej nakład jest już wyczerpany - jest dostępna tylko w tanich książkach czy na Allegro.
Sięgnęłam po nią z kilku powodów. Mieszkam na tym samym osiedlu, pomieszkiwałam na nim wcześniej, w czasie, kiedy Zdzisław Beksiński jeszcze żył (ale wtedy jakoś tego nie skojarzyłam). Dopiero, gdy się wprowadzałam do mojego obecnego mieszkania, poprzednicy wskazali mi blok z charakterystycznym graffiti upamiętniającym twórcę. Mijam go idąc do metra czy po zakupy. W przejściu tego bloku namalowane jest zresztą drugie graffiti (to, które widać na zdjęciu poniżej). I aż szkoda, że nie mogę przejść się dalej, wzdłuż okien, aby popatrzeć, jak Beksiński maluje (podobno niektórzy mieszkańcy osiedla tak robili).
Liliana Śnieg-Czaplewska, Bex@. Korespondencja mailowa ze Zdzisławem Beksińskim, PIW, Warszawa 2005 r.
Sięgnęłam po nią z kilku powodów. Mieszkam na tym samym osiedlu, pomieszkiwałam na nim wcześniej, w czasie, kiedy Zdzisław Beksiński jeszcze żył (ale wtedy jakoś tego nie skojarzyłam). Dopiero, gdy się wprowadzałam do mojego obecnego mieszkania, poprzednicy wskazali mi blok z charakterystycznym graffiti upamiętniającym twórcę. Mijam go idąc do metra czy po zakupy. W przejściu tego bloku namalowane jest zresztą drugie graffiti (to, które widać na zdjęciu poniżej). I aż szkoda, że nie mogę przejść się dalej, wzdłuż okien, aby popatrzeć, jak Beksiński maluje (podobno niektórzy mieszkańcy osiedla tak robili).
Do tego w czasach licealnych byłam wielką fanką audycji Tomasza. Zawdzięczam im sporo muzycznych inspiracji. Ich depresyjność współbrzmiała też z depresyjnymi nastrojami nastolatki. Dokładnie tak, jak zauważył jego ojciec, niektóre osoby kojarzyły najpierw jego syna i wspominały jego audycje muzyczne, a dopiero potem komentowały z zaskoczeniem "to pan jest ojcem tego znanego dziennikarza?". Stąd zainteresowanie losami i Tomasza, i jego bliskich. I ojcu, i synowi dane było tragiczne zakończenie życia. Tomasz popełnił samobójstwo w Wigilię 1999 roku. Zdzisław został zamordowany przez syna znajomych w lutym 2005 roku.
Korespondencja Liliany Śnieg-Czaplewskiej i Zdzisława Beksińskiego odkrywa jakiś rąbek tej tajemnicy. On miał wbudowane dążenie do autodestrukcji, mówi Zdzisław Beksiński o swoim nieżyjącym synu. Opowiada, jak wypełniał jego ostatnią wolę czy też o swoich spotkaniach z jego fanami. Wspomina również swoją nieżyjącą już żonę. I mimo tego, że dane mu było pożegnać i żonę, i syna, mimo, że maluje dość ponure prace, w codziennym życiu zachowuje pokój ducha i jest całkiem pogodzony z życiem w pojedynkę. Nie boi się wygłaszać kontrowersyjnych sądów, czy iść pod prąd wbrew utartym zwyczajom. Czasem opowiada o tak intymnych sprawach, jak fantazje erotyczne. A równocześnie cały czas świadomie wybiera samotność - jego listy pełne są również relacji, jak po śmierci żony Beksińskiego próbowały uwodzić różne kobiety i jak to się kończyło. Jest przezorny w prowadzeniu swoich spraw, chociaż przyznaje, że jest świadomy tego, że niektóre osoby go naciągają. Pisze o malowaniu, o tym, jak tworzy kolejne prace, jak ważne są dla niego prywatność i spokój. Z maili do Liliany Śnieg-Czaplewskiej wyłania się całkiem ciekawy i nietuzinkowy autoportret - i zgodnie z tym, co autorka książki zapowiada we wstępie "z jego listów bije prawda, jakim był człowiekiem".
Liliana Śnieg-Czaplewska, Bex@. Korespondencja mailowa ze Zdzisławem Beksińskim, PIW, Warszawa 2005 r.
poniedziałek, 6 lutego 2012
Żony i córki - Elisabeth Gaskell
Po pół roku od mojej poprzedniej notki o książce Elisabeth Gaskell, "Północ i południe", doczekałam się tłumaczenia "Żon i córek". To również saga rodzinna z panoramą społeczną angielskiej prowincji w epoce wiktoriańskiej w tle.
Główną bohaterką książki jest Molly, córka lekarza w miasteczku Hollingford. To zwyczajna dziewczyna z sąsiedztwa, skromna, sympatyczna, pełna ciepła i życzliwości, prostolinijna i uczciwa, podobnie jak jej ojciec. Wcześnie straciła matkę, a gdy jest w wieku -nastu lat, jej ojciec żeni się ponownie. Macocha okazuje się jednak skrajnie odmienną osobowością od doktora i jego córki. Lubi życie na pokaz, ceni innych ludzi, o ile może dzięki nim uzyskać określone korzyści materialne, jest mistrzynią intryg i manipulacji, zręcznie porusza się w swoim małomiasteczkowym środowisku, jak również wśród wyższych sfer. Jej córka Cynthia, przybrana siostra Molly, jest z kolei notoryczną flirciarą. Niestała w uczuciach, bawi się rozkochiwaniem w sobie kolejnych adoratorów. Taka mieszanka charakterów rzecz jasna musi zaowocować konfliktem, a nawet kilkoma.
Ciekawie śledzi się nie tylko losy głównych bohaterów, ale również same opisy przeróżnych sytuacji społecznych w miasteczku i porównuje się z innymi czasami, innymi ludźmi. Wbrew różnicom, jesteśmy dość podobni - tak samo żyjemy życiem innych i plotkujemy o nich, a czasem obmawiamy mylnie interpretując jakieś informacje. Mamy jednak o wiele większą swobodę. Dawniej kręcący się w pobliżu panny kawaler, który ograniczał się do rzucania jej powłóczystych spojrzeń i kręcenia się wokół niej bez wyraźnej deklaracji, przyczyniał się do narażenia na szwank jej i swojej reputacji. Otoczenie robiło wobec tego wszystko, aby skłonić go do oświadczyn. Obecnie taki facet staje się przede wszystkim pośmiewiskiem swoich kolegów. Do tego osoby wolne mogą bez przeszkód spacerować z osobami płci przeciwnej. W czasach Gaskell młodzi ludzie, mogli spotykać się wyłącznie pod kontrolą rodziców, a do krótkich rozmów na osobności dochodziło dopiero wtedy, gdy należało omówić kwestie wzajemnych uczuć. Dzisiaj istnieją portale randkowe, kluby, imprezy... Takich spostrzeżeń możemy dokonać jeszcze wiele.
Książkę czyta się o wiele lepiej niż "Północ i południe". Język pani Gaskell, elegancki i wytworny, w tej książce nie wydaje się specjalnie zawiły i utrudniający lekturę. A może to ja się już przyzwyczaiłam? Liczne konflikty i szybko rozwijająca się fabuła powodują, że jest się trudno oderwać od lektury (przesiedziałam nad książką sobotni wieczór i niedzielne przedpołudnie - ma ona ponad 800 stron). Polecam wszystkim amatorom sag rodzinnych, którzy lubią nie tylko wartką i szybko rozwijającą się akcję, ale również są ciekawi jej szerszego społecznego tła. A ja oczywiście po cichu liczę, że kolejne książki pani Gaskell również zostaną spolszczone :)
Elisabeth Gaskell, Żony i córki, Świat Książki, Warszawa 2012. Za książkę dziękuję p. Katarzynie Kwiatkowskiej, tłumaczce.
Główną bohaterką książki jest Molly, córka lekarza w miasteczku Hollingford. To zwyczajna dziewczyna z sąsiedztwa, skromna, sympatyczna, pełna ciepła i życzliwości, prostolinijna i uczciwa, podobnie jak jej ojciec. Wcześnie straciła matkę, a gdy jest w wieku -nastu lat, jej ojciec żeni się ponownie. Macocha okazuje się jednak skrajnie odmienną osobowością od doktora i jego córki. Lubi życie na pokaz, ceni innych ludzi, o ile może dzięki nim uzyskać określone korzyści materialne, jest mistrzynią intryg i manipulacji, zręcznie porusza się w swoim małomiasteczkowym środowisku, jak również wśród wyższych sfer. Jej córka Cynthia, przybrana siostra Molly, jest z kolei notoryczną flirciarą. Niestała w uczuciach, bawi się rozkochiwaniem w sobie kolejnych adoratorów. Taka mieszanka charakterów rzecz jasna musi zaowocować konfliktem, a nawet kilkoma.
Ciekawie śledzi się nie tylko losy głównych bohaterów, ale również same opisy przeróżnych sytuacji społecznych w miasteczku i porównuje się z innymi czasami, innymi ludźmi. Wbrew różnicom, jesteśmy dość podobni - tak samo żyjemy życiem innych i plotkujemy o nich, a czasem obmawiamy mylnie interpretując jakieś informacje. Mamy jednak o wiele większą swobodę. Dawniej kręcący się w pobliżu panny kawaler, który ograniczał się do rzucania jej powłóczystych spojrzeń i kręcenia się wokół niej bez wyraźnej deklaracji, przyczyniał się do narażenia na szwank jej i swojej reputacji. Otoczenie robiło wobec tego wszystko, aby skłonić go do oświadczyn. Obecnie taki facet staje się przede wszystkim pośmiewiskiem swoich kolegów. Do tego osoby wolne mogą bez przeszkód spacerować z osobami płci przeciwnej. W czasach Gaskell młodzi ludzie, mogli spotykać się wyłącznie pod kontrolą rodziców, a do krótkich rozmów na osobności dochodziło dopiero wtedy, gdy należało omówić kwestie wzajemnych uczuć. Dzisiaj istnieją portale randkowe, kluby, imprezy... Takich spostrzeżeń możemy dokonać jeszcze wiele.
Książkę czyta się o wiele lepiej niż "Północ i południe". Język pani Gaskell, elegancki i wytworny, w tej książce nie wydaje się specjalnie zawiły i utrudniający lekturę. A może to ja się już przyzwyczaiłam? Liczne konflikty i szybko rozwijająca się fabuła powodują, że jest się trudno oderwać od lektury (przesiedziałam nad książką sobotni wieczór i niedzielne przedpołudnie - ma ona ponad 800 stron). Polecam wszystkim amatorom sag rodzinnych, którzy lubią nie tylko wartką i szybko rozwijającą się akcję, ale również są ciekawi jej szerszego społecznego tła. A ja oczywiście po cichu liczę, że kolejne książki pani Gaskell również zostaną spolszczone :)
Elisabeth Gaskell, Żony i córki, Świat Książki, Warszawa 2012. Za książkę dziękuję p. Katarzynie Kwiatkowskiej, tłumaczce.
piątek, 3 lutego 2012
Ksiądz Paradoks - Magdalena Grzebałkowska
Jakoś tak mi się kącik biograficzny ostatnio na blogu zrobił, ale nic na to nie poradzę, że lubię czytać o innych ludziach. O ich życiowych wyborach, nierzadko poplątanych drogach, skomplikowanych charakterach. Stąd też i moje zainteresowanie biografią ks. Jana Twardowskiego "Ksiądz Paradoks", napisaną przez Magdalenę Grzebałkowską, dziennikarkę "Gazety Wyborczej". Niektórzy z Was mogą kojarzyć fragmenty tej książki, ponieważ pojawiały się jako reportaże w "Gazecie".
Książka zaczyna się od historii odchodzenia księdza Jana. Warszawski szpital, zgromadzone bliskie osoby, słabnący ksiądz-poeta, który dyktuje swój ostatni wiersz. A potem przeskok do Warszawy w czasie pierwszej wojny światowej, gdy na świat przychodzi mały Jaś. Ojciec widziałby w nim kolejarza, chłopcu pisana jest jednak inna droga: chce być literatem. Po studiach polonistycznych zdecyduje się jednak na wstąpienie do seminarium duchownego. Ten wątek często jest obecny w wojennych biografiach: odpowiedzią na bezsens śmierci panoszącej się wokół, staje się wiara i dokonywane pod jej wpływem wybory. Równocześnie nadal będzie pisał wiersze i stopniowo zyska sławę oraz popularność. Ksiądz-poeta jest człowiekiem licznych paradoksów: cichy, skromny, nieprzepadający za publicznymi wystąpieniami, a równocześnie maskujący powiększającą się łysinę sztucznymi włosami (tzw. tupecikiem). Choć oblegany przez licznych wielbicieli i wielbicielki jego twórczości, a niekiedy też i odwiedzany przez duchy (na przykład ducha policjanta wchodzącego mu do łóżka), pozostaje człowiekiem samotnym. Bardzo wymowny jest sposób spędzania przez niego Wigilii: chodzenie po mieście i zaglądanie w okna znajomych i obcych ludzi...
Wiele pozostaje jednak niewiadome biografce i jej czytelnikom: fakty z życia księdza są niekiedy trudne do ustalenia, gdyż wielu jego bliskich już nie żyje, z kolei o wszelkich trudnych sprawach jego znajomi nie chcą mówić. Wiele kontrowersji budzi też fakt zapisania przez księdza Jana całej swojej spuścizny jednej z opiekujących się nim młodych kobiet i sposób, w jaki spadkobierczyni dochodziła potem swoich praw. Kolejną szeroko dyskutowaną sprawą było niespełnienie przez prymasa Józefa Glempa ostatniej woli zmarłego Księdza-Poety: chciał zostać pochowany na Powązkach, a znalazł się w grobowcach w Świątyni Opatrzności w Wilanowie. Wielbiciele jego twórczości wciąż zostawiają przy jego płycie nagrobnej figurki biedronek...
Książka jest zilustrowana licznymi zdjęciami. Czarno-białe są dopowiedzeniem do historii życia księdza Jana. Jedyna wklejka przedstawia jego skromne, przytulne mieszkanie przy warszawskim kościele sióstr Wizytek. Zdjęcia zostały zapewne wykonane jeszcze za życia księdza, gdyż mieszkanie jest pełne przedmiotów (tymczasem autorka książki pisze o wizycie w mieszkaniu, które po śmierci księdza zostało częściowo opróżnione z rzeczy po nim). Zdjęcia bliskich na dużym regale z książkami, drewniane figurki, kolorowe poduszki, stare modlitewniki i różańce, czy stojące pod łóżkiem buty mówią o księdzu Twardowskim równie dużo, co tekst...
Magdalena Grzebałkowska, Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011.
Książka zaczyna się od historii odchodzenia księdza Jana. Warszawski szpital, zgromadzone bliskie osoby, słabnący ksiądz-poeta, który dyktuje swój ostatni wiersz. A potem przeskok do Warszawy w czasie pierwszej wojny światowej, gdy na świat przychodzi mały Jaś. Ojciec widziałby w nim kolejarza, chłopcu pisana jest jednak inna droga: chce być literatem. Po studiach polonistycznych zdecyduje się jednak na wstąpienie do seminarium duchownego. Ten wątek często jest obecny w wojennych biografiach: odpowiedzią na bezsens śmierci panoszącej się wokół, staje się wiara i dokonywane pod jej wpływem wybory. Równocześnie nadal będzie pisał wiersze i stopniowo zyska sławę oraz popularność. Ksiądz-poeta jest człowiekiem licznych paradoksów: cichy, skromny, nieprzepadający za publicznymi wystąpieniami, a równocześnie maskujący powiększającą się łysinę sztucznymi włosami (tzw. tupecikiem). Choć oblegany przez licznych wielbicieli i wielbicielki jego twórczości, a niekiedy też i odwiedzany przez duchy (na przykład ducha policjanta wchodzącego mu do łóżka), pozostaje człowiekiem samotnym. Bardzo wymowny jest sposób spędzania przez niego Wigilii: chodzenie po mieście i zaglądanie w okna znajomych i obcych ludzi...
Wiele pozostaje jednak niewiadome biografce i jej czytelnikom: fakty z życia księdza są niekiedy trudne do ustalenia, gdyż wielu jego bliskich już nie żyje, z kolei o wszelkich trudnych sprawach jego znajomi nie chcą mówić. Wiele kontrowersji budzi też fakt zapisania przez księdza Jana całej swojej spuścizny jednej z opiekujących się nim młodych kobiet i sposób, w jaki spadkobierczyni dochodziła potem swoich praw. Kolejną szeroko dyskutowaną sprawą było niespełnienie przez prymasa Józefa Glempa ostatniej woli zmarłego Księdza-Poety: chciał zostać pochowany na Powązkach, a znalazł się w grobowcach w Świątyni Opatrzności w Wilanowie. Wielbiciele jego twórczości wciąż zostawiają przy jego płycie nagrobnej figurki biedronek...
Książka jest zilustrowana licznymi zdjęciami. Czarno-białe są dopowiedzeniem do historii życia księdza Jana. Jedyna wklejka przedstawia jego skromne, przytulne mieszkanie przy warszawskim kościele sióstr Wizytek. Zdjęcia zostały zapewne wykonane jeszcze za życia księdza, gdyż mieszkanie jest pełne przedmiotów (tymczasem autorka książki pisze o wizycie w mieszkaniu, które po śmierci księdza zostało częściowo opróżnione z rzeczy po nim). Zdjęcia bliskich na dużym regale z książkami, drewniane figurki, kolorowe poduszki, stare modlitewniki i różańce, czy stojące pod łóżkiem buty mówią o księdzu Twardowskim równie dużo, co tekst...
Magdalena Grzebałkowska, Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011.
Subskrybuj:
Posty (Atom)