piątek, 4 maja 2012

Dzienniki kołymskie - Jacek Hugo-Bader

Tutaj z kolei zadziałał na mnie marketing "Gazety Wyborczej", bo zdjęcia i fragmenty tej książki były wcześniej publikowane na jej łamach. Były tak sugestywne, że zechciałam zajrzeć do książki. I zerknęłam - niewiele brakowało, aby nasze spotkanie z kolegą we "Wrzeniu Świata" przerodziło się w spotkanie czytelnicze, on zaczytał się w książeczce Mariusza Szczygła, ja nie mogłam się oderwać od reportaży Jacka Hugo-Badera.

Kołyma. Tak, wszyscy macie zapewne to samo skojarzenie. Obozy niewolniczej pracy w ZSSR, z których rzadko komu udawało się wyjść żywym. I pytanie: jak teraz można żyć na tej nieludzkiej ziemi? Czy fakt, że były tam obozy, zginęły tam tysiące ludzi, które w tej ziemi ma swoje groby, ma obecnie jakiś wpływ na obecnych mieszkańców Kołymy? To były punkty wyjściowe do podjęcia przez reportera podróży. Książka jest zapisem ze spotkań z ludźmi, którzy pojawili się na jego drodze. To oni opowiadają Jackowi Hugo-Baderowi historię Kołymy - ale nie fakty z książek, tylko historie o jej innych mieszkańcach (nie tylko ludzkich, ale też zwierzęcych), zasłyszane od wcześniejszych pokoleń. Reporter, towarzysząc swoim bohaterom, obserwuje i rejestruje ich codzienne życie. Szuka odpowiedzi. 


Próbuję sobie przypomnieć, które postaci najbardziej zapadły mi w pamięć. Szamanka Dora, która przepowiedziała, że okładka powstającej książki będzie zielona, ze złotymi literami (autor nie wiedział jeszcze, że otrzyma taką propozycję od grafika). Natalia, córka komisarza bezpieki Nikołaja Jeżowa, która po śmierci ojca trafiła do domu dziecka, a w życiu dorosłym próbowała uciec od tego, kim był jej ojciec, osiedlając się aż na Kołymie. Miejscowy bogacz, Aleksandr Basanski. Major Jurij Sałatin, obecnie złomiarz - ten, którego zdjęcie znalazło się na okładce. I wielu innych. Każdy z nich na swój sposób próbuje uporać się z własną przeszłością, ale też ze świadomością, że żyje w takim miejscu.

Do tego obserwacje przyrodnicze. O "szatunach", legendarnych, wyjątkowo silnych i nienawidzących ludzi niedźwiedziach opowiadają reporterowi mieszkańcy Kołymy. Na własne oczy autor książki może rozpoznać nadchodzącą zimę - oznajmia ją krzew "stłannik", który przed początkiem największych mrozów ściele się płasko przy ziemi i prostuje się dopiero w marcu, gdy mrozy zaczynają ustępować. Ma też okazję poczuć dreszczyk emocji, przeprawiając się łódką przez zamarzającą rzekę Ałdan (ostatni prom przed zamarźnięciem wody zdążył odpłynąć, ale rzeką na własną rękę próbują się jeszcze przeprawiać właściciele małych łódek).

Ta książka to kawałek świetnej, reporterskiej roboty. Zmusza do zatrzymywania się, odkładania jej i namysłu. Nie da się jej przeczytać od razu całej. Może dlatego, że temat nie jest łatwy, ale też dlatego, że jest podzielona na króciutkie części (zawiera dziennik z wyprawy, publikowany na portalu Wyborczej, i rozwinięcie książkowe danego fragmentu dziennika). Dlatego, aby postaci i wątki się nie pomieszały, a historie mogły dobrze wybrzmieć, po prostu trzeba robić sobie przerwy. Tak w ogóle takie zmuszanie do namysłu, refleksji nad tekstem, to moje prywatne kryterium tego, że książka jest czymś więcej niż dobrym kawałkiem literackiego rzemiosła.

Jacek Hugo-Bader, Dzienniki kołymskie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012

3 komentarze:

  1. świetne recenzje, czekam na kolejne! Pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki - wkrótce się pojawią :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie mogę się doczekać :)

    OdpowiedzUsuń